Brazylia – Niemcy, tym razem psychologicznie

Już wczoraj wieczorem wiedziałem, że dzisiejszy dzień będzie typowym dniem refleksji. I że cokolwiek stanie się o 22:00 w starciu Argentyny z Holandią, nie będzie w stanie przyćmić tego, co mieliśmy zaszczyt obserwować wczoraj.

Tak, mieliśmy zaszczyt. Uważam, że każdy, kto ubiegły wieczór spędził trybunach stadionu w Belo Horizonte, może być szczęśliwy niezależnie od swoich preferencji kibicowskich. Szczęśliwy z prostego powodu – kupując bilet na mecz, liczył zapewne na przeżycie wielkich piłkarskich emocji, może na obejrzenie futbolu na najwyższym poziomie… Teraz to nieważne, bo koniec końców życie oddało mu jednak więcej: możliwość obserwowania z bliska historycznego wydarzenia, które wykroczyło daleko poza wszelkie granice, jakimi da się opisać mecz piłkarski.

No właśnie, mecz piłkarski. Skoro tym terminem można określić starcie Arki Gdynia ze Stomilem Olsztyn lub nawet całkiem fajny pojedynek pomiędzy Napoli a Fiorentiną, to spróbujcie teraz zrobić to samo z wczorajszym półfinałem. Ja nie potrafię.

Cofnijmy się do czerwca. Pierwszy i jeden z najważniejszych obrazów, jakie utkwiły mi w pamięci w czasie trwania całych mistrzostw to widok Marcelo, tuż po zdobyciu samobójczej bramki w pierwszym meczu przeciwko Chorwatom. Wszyscy wiemy jak dobrym obrońcą jest ten sympatyczny 26-latek z Realu Madryt. Sto razy udowadniał swoją klasę i w przyszłości zrobi to jeszcze co najmniej sto. Jednak na początku meczu z Chorwacją popełnił błąd, tak naprawdę niewielki. Co jest bowiem większą piłkarską gafą:

a) wdanie się w bezsensowny drybling z trzema obrońcami rywala, zakończony prostą stratą

b) przypadkowe odbicie piłki w ten sposób, że czasami wpada do własnej bramki, ale zazwyczaj wychodzi na rzut rożny zażegnując niebezpieczeństwo w polu karnym

Z taktycznego to pierwsze, lecz jeśli chodzi o konsekwencje… No właśnie. Marcelo miał tego pecha, że źle trafił w piłkę:

– w pierwszym meczu wyczekiwanych miesiącami mistrzostw;

– podczas inauguracji, na którą patrzył cały świat;

– na początku gry, przy stanie 0-0;

– przed własną publicznością;

Jak myślicie, kto bardziej cieszył się z późniejszych trafień, które dały Kanarkom upragnione trzy punkty: ich autor Neymar czy Marcelo, któremu przez głowę musiało przelatywać do tego czasu tysiąc myśli na sekundę i dla którego dalsze przebywanie na murawie musiało być tak stresujące, że nawet po kilku tygodniach wciąż ciężko to opisać?

Brazylia niemiłosiernie męczyła się w kolejnych meczach, aż wreszcie doczłapała do półfinału. Mój pomysł na relację z meczu z Niemcami był taki: opiszę to spotkanie z perspektywy Marcelo, mniej więcej w ten sposób:

Ważne zagranie tego zawodnika – dygresja, inne luźne uwagi – co zrobił Marcelo – kolejna dygresja – i tak dalej…

Cóż, porzuciłem ten pomysł po bramce Klose, którą zawodnik Realu zapieprzył tak spektakularnie, że razem z bratem przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Nie wiem, jak czuje się teraz Marcelo, nie wiem co myśli Fred, z którego co głupsi Brazylijczycy próbują zrobić kozła ofiarnego. Wiem natomiast, że cała pozytywna otoczka wokół Canarinhos to przeszłość i że w wszyscy, których Scolari zaprosił na mundial, zostali doszczętnie skompromitowani (oczywiście oprócz Neymara). Nie są już wybrańcami, są – też na „w” – winowajcami.

I jeszcze jedno: nie „skompromitowali się”, a „zostali skompromitowani” – przez genialną, funkcjonującą na granicy perfekcji reprezentację Niemiec.

Nasi zachodni sąsiedzi już wcześniej stworzyli drużynę, która długimi okresami potrafiła grać idealnie. Mowa oczywiście o Bayernie Monachium, który do czasu wmieszania w swoje struktury pewnego Hiszpana nie zdradzał żadnych, choćby chwilowych oznak słabości. „Ten obcy” doprowadził wprawdzie Bawarczyków do kolejnych sukcesów, jednak i tak nie udało mu się zrealizować swojego celu – chciał bowiem udoskonalić to, co doskonałe.

Dziś każdy Niemiec powinien cieszyć się, że jego drużynę narodową prowadzi rodak. Coraz śmieszniej brzmią zarzuty, że piłkarze, którymi dysponuje Joachim Loew nie są pełnoprawnymi Szwabami. Wciąż słyszę: nie są niebieskoocy jak Neuer, nie mają tak jasnej karnacji jak Schweinsteiger czy Lahm… Co z tego? Są Niemcami, bo wychowali się w Niemczech, bo nauczyli się niemieckiej piłki i grają w nią po niemiecku. Miroslav Klose mimo, że urodził się w Opolu, jest najbardziej niemieckim z Niemców – i to bez względu na to, czy komuś w Polsce się to podoba czy nie.

To nie Ludovic Obraniak.

Może czas wreszcie odrzucić historyczne animozje i docenić naszych zachodnich sąsiadów? Dzięki swojemu uporowi i wielu innym cechom, które predysponują ich do osiągania sukcesów niemal na każdym polu, są na dzień dzisiejszy potęgą ekonomiczną, polityczną i sportową.

I może zamiast zazdrościć, powinniśmy się czegoś od nich nauczyć?

Komentarze

komentarzy