Dwadzieścia lat minęło… I może wystarczy?

wenger

Coś ostatnio dużo tych okrągłych rocznic w świecie futbolu: tygodnik „Piłka Nożna” świętuje 60. rocznicę powstania,  Legia Warszawa kończy 100 lat, zaś jej kibice wywalczenie przez nią awansu do Ligi Mistrzów po dwóch dekadach nieobecności stołecznego zespołu w tych elitarnych rozgrywkach. Na Wyspach zaś pełne prawo do wypicia czegoś mocniejszego ma dziś Arsene Wenger.

Legendarny (nie bójmy się użyć tego słowa) menedżer Arsenalu dokładnie dwadzieścia lat temu został oficjalnie zaprezentowany jako następca Bruce’a Riocha, zwolnionego z uwagi na fakt, iż za jego pobytu w Londynie drużyna grała zdecydowanie poniżej oczekiwań. Mało kto przypuszczał wówczas, że przybywający do stolicy Imperium z dalekiej Japonii (tam pod jego okiem swego czasu pracował m.in. Tomasz Frankowski) Francuz tak długo zostanie na Highbury, a potem Emirates Stadium, zdobywając w tym czasie sześć Pucharów Anglii, cztery Tarcze Wspólnoty i trzy tytuły mistrzowskie. A to przecież nie wszystko, bo były jeszcze finały Pucharu UEFA oraz Ligi Mistrzów, a także setki wspaniałych meczów Kanonierów dowodzonych przez Bossa.

To on, a nie Jose Mourinho czy sir Alex Ferguson, dokonał czegoś – wydawałoby się – nieprawdopodobnego, kiedy AFC zakończył sezon 2003/2004 bez ani jednej porażki na koncie. Kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy liga angielska nie była tak wyrównana, jak obecnie, tej samej sztuki dokonała drużyna Preston North End, ale przydomek The Invincibles i tak głównie kojarzony jest z londyńczykami, wśród których prym wiedli w tamtym czasie m.in. Thierry Henry, Patrick Vieira, Robert Pires czy Sol Campbell. Wszyscy genialni, ale też dowodzeni przez znakomitego szkoleniowca.

wenger-2
Arsene Wenger niedługo po podpisaniu kontraktu z Arsenalem w 1996 r.

Tak było, ale dziś na wizerunku Wengera pojawia się coraz więcej plam. Powstawanie tych największych towarzyszy Alzatczykowi najczęściej przy okazji różnego rodzaju meczów jubileuszowych, jak np. kompromitacja w 1000. spotkaniu The Gunners pod wodzą Wengera, kiedy to na Stamford Bridge Chelsea rozbiła swoich rywali zza miedzy aż 6:0. Były też inne, jeszcze bardziej bolesne i wcale nie związane z żadnym jubileuszem porażki. 28 sierpnia 2011 r. w meczu ligowym na Old Trafford Manchester United upokorzył Arsenal, gromiąc go 8:2. Piłkarze Fergusona, jak na prawdziwych Czerwonych Diabłów przystało, zgotowali swoim oponentom istne piekło na ziemi.

Wynik ten dla większości menedżerów na świecie okazałby się gwoździem do ich trenerskiej trumny. Wengera naraził „tylko” na liczne kpiny, ale nie zachwiał przy tym drastycznie jego pozycją w klubie, który prowadzi już tyle lat. Podobnie jak niemal tradycyjne już odpadanie z Chamiopns League na poziomie 1/8 finału czy kilkunastoletnia seria bez zdobytego tytułu. Nie udało się tego dokonać nawet w zeszłym sezonie, kiedy Chelsea, Liverpool i oba Manchestery znajdowały się w kryzysie. Szyki Kanonierom pokrzyżowało bowiem znakomite Leicester.

Nietrudno zauważyć, że grono przeciwników Wengera stale się powiększa. Każdy zgodnie przyznaje, że klub zawdzięcza swojemu trenerowi bardzo dużo, ale czas już, by jego wieloletni sternik wreszcie opuścił pokład. Jednak z drugiej strony kto wie, czy bez tak doświadczonego kapitana, okręt ten nie pójdzie na dno. Wystarczy spojrzeć, co stało się z Manchesterem United po tym, jak sir Alex przeszedł na zasłużoną emeryturę. Tragedii może nie ma, ale też rozgrywanie meczów w Lidze Europy zamiast w Lidze Mistrzów chwały Czerwonym Diabłom nie przynosi.

arsenal
Wenger i jego „The Invincibles”.

Wengera nie da się zwolnić tak po prostu. To dzięki niemu klub z północnego Londynu od lat pozostaje w ścisłej czołówce Premier League, nawet jeśli nie dokonuje transferów takich, jak inne kluby z angielskiej elity. Odkąd menedżerem 13-krotnych mistrzów kraju został Francuz, zespół ten nigdy nie zakończył sezonu na niższym miejscu, niż czwarte, a ponadto zawsze potrafił wyprzedzić na mecie swego odwiecznego rywala, czyli Tottenham oraz wyjść z grupy Ligi Mistrzów. To też o czymś świadczy, a właściwie nie o „czymś”, lecz o klasie Wengera.

Nawet jeśli czasami podejmuje dziwne decyzje i zbytnio przywiązuje się do niektórych nazwisk, trzeba przyznać, że potrafił wznieść niektórych zawodników na bardzo wysoki poziom. Kiedyś pod jego skrzydłami dojrzewali  tacy piłkarze, jak Henry, Anelka, Robin van Persie i wielu innych, nieco później zaś: Cesc Fabregas, Wojciech Szczęsny czy Hector Bellerin. W międzyczasie też udałoby się bez wątpienia wyselekcjonować grupę graczy, która nie potrafiła przebić się w Arsenalu, ponieważ musiała toczyć nierówną walkę z kolegami należącymi do ulubieńców Wengera. Wystarczy spojrzeć na Joela Campbella. Przed sezonem udał się na kolejne w ostatnich latach wypożyczenie, zaś w Londynie pozostali zatrważająco słaby Theo Walcott oraz jeździec bez głowy – Alex Oxlade-Chamberlain.

szesc-zero
Francuski szkoleniowiec w trakcie swego 1000. spotkania w roli opiekuna Arsenalu.

Ale taki już jest bohater niniejszego artykułu. Nad wyraz cierpliwy w stosunku do niektórych graczy, ale też niechętny, by wydawać olbrzymie sumy na tych starszych, których doświadczenie jest niezbędne w walce o tytuł. Czasy się zmieniają, a Le Professeur jakby stanął w miejscu, za wszelką cenę starając się dowieść, że pieniądze szczęścia nie dają. Pewnie tak jest, ale dziś trudno znaleźć inną drogę do wygrywania trofeów, niż regularne rozbijanie banku w celu sprowadzenia poważnego gracza. Historia Leicester pokazała, że czasami nastąpi niespodziewany zwrot akcji, kiedy brzydkie kaczątko usuwa w cień najpiękniejsze łabędzie, ale stan ten przecież nie może trwać wiecznie.

Wenger jednak wciąż wierzy, że powtórzy wyczyn Claudio Ranierego, co byłoby doskonałym zwieńczeniem jego bogatej kariery, która nieuchronnie zbliża się do końca. Czy mu się uda? Wypada życzyć mu jak najlepiej, gdyż swoją postawą zasłużył na godne pożegnanie z futbolem, ale początek obecnego sezonu w wykonaniu Arsenalu pokazuje, że będzie bardzo trudno nie tyle zdobyć mistrzostwo, co w ogóle zająć czwarte miejsce, z którym w ostatnich latach klub bywa utożsamiany.

Komentarze

komentarzy