„Nazywam się La Liga i mam cię w (…)”. Miało być jak nigdy, wyszło jak zwykle

Mówisz La Liga – myślisz Barcelona i Real. Dwie siły mające władzę absolutną – zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym – wspólnie rozsiadły się na dwuczłonowym tronie. Czasem tylko zmieniają się pozycjami króla i królowej, nie dopuszczając innych do objęcia panowania. Jedynym odważnym, który w niewytłumaczalny sposób stawił się królewskim zasiekom, było Atletico przed czterema sezonami. Poza tym wyjątkiem co roku oglądamy to samo. Od ponad dekady…

– Wow, ale super!
– Ekstra! W końcu się dzieje!
– To będzie najciekawszy sezon od lat!
– Zobacz, w ogóle nie zwalniają!
– Już nie tylko Premier League ekscytuje czołówką!

Mniej więcej takie opinie można było spotkać jeszcze do niedawna. „Nowy rok – nowy ja”, będziemy słyszeć już niebawem. Tymczasem jeśli La Liga byłaby kobietą, powiedziałaby: „Nowy grudzień – stara ja”. Właśnie do pierwszej grudniowej kolejki tabela hiszpańskiej elity wręcz szokowała. Wszyscy ją śledzący, lekko znużeni sytuacją w ostatnich latach, przecierali oczy ze zdumienia, widząc Valencię i Sevillę trzymające się czołówki tak, jak skarbówka swoich podatników – z całej siły i zdecydowanie. Piękny widok, prawda?

Cztery drużyny bijące się o fotel wicelidera i gonienie Barcelony. Cztery drużyny grupy pościgowej, w której nie przoduje Real Madryt. Szósty Villarreal dzieliła już przepaść, ale walkę tylu zespołów śledziło się z niezwykłą (jak na La Liga) ciekawością. Szczególnie mogła się podobać Valencia, która po bardzo przeciętnych poprzednich latach w końcu zaczęła grać, ale co ważniejsze – wygrywać. Ostatni mistrz Hiszpanii – poza Atletico – sprzed ery barcelońsko-madryckiej (sezon 2003/2004) grał ofensywnie, skutecznie i niemal bezbłędnie. Niestety tylko do grudnia. Pierwsza porażka – na wyjeździe z Getafe – przydarzyła się właśnie w 14. kolejce, trzeciego grudnia.

W 15. kolejce zwolniła Sevilla, przegrywając z „Królewskimi” 5:0. W 16. kolejce kolokwialnie dały ciała Valencia i Sevilla. Porażka „Nietoperzy” z Eibar i remis Andaluzyjczyków z Levante jeszcze niedawno byłyby przecież nie do pomyślenia. Siedemnasta seria spotkań La Liga, rozpoczęta już 19 grudnia, zdążyła przynieść kolejną porażkę byłej ekipy Grześka Krychowiaka, a przecież czeka nas jeszcze El Clasico i pojedynek Valencii z Villarreal…

Przez jakiś czas naprawdę można było pomyśleć, że ten sezon będzie inny. Że odradzające się dwie wielkie marki naprawdę będą w stanie wywrzeć presję na dostojną królewską parę i człapiące przy nich Atletico, ciągnące swoją psującą się, nieatrakcyjną zbroję wynikami 1:0. Finansowo, jeśli nie zmieni się nic w przepisach, niemal niemożliwe jest wspięcie się na poziom Barcelony i Realu tak, by na nim pozostać. Trudno nawet skusić się o stwierdzenie: – Ok, w tym roku się nie udało, ale pokazali pazury. Za rok wrócą mocniejsi.

Nie, nie wrócą. A przynajmniej szansa na to jest znikoma. Valencia czy Sevilla sportowo może nie odstają szczególnie od takiego Tottenhamu, ale odstają finansowo. Anglików stać na zatrzymanie Kane’a, Alliego czy Eriksena. W Hiszpanii po każdym lepszym sezonie wyróżniający się gracze są wykupowani przez finansowe grube ryby, a na tym rynku Sevilla i Valencia to płotki. Fajnie się marzyło przez ponad trzy miesiące, ale chyba pora wrócić do rzeczywistości.

Fortuna: Odbierz 100 zł na zakład bez ryzyka lub 20 zł ZA DARMO + bonus od depozytu do kwoty 400 zł

Komentarze

komentarzy