Mrużąc oczy: Calcio w pucharach #2

Dani Alves

Dlaczego mrużąc oczy? Bo jestem ślepy i często mrużę, gdy coś oglądam. A zazwyczaj widzę życie, które jest zbyt poważne, podobnie sprawy mają się z futbolem. Na szczęście piłka na Półwyspie Apenińskim często sprawia, że nie pozostaje nam nic innego, jak uśmiechnąć się i z politowaniem pokręcić głową. Jako wnikliwy, niestrudzony, masochistyczny i nieskromny obserwator calcio, chciałbym Was zabrać w zakręconą podróż po… Europie, gdzie walczyli Włosi i w krzywym zwierciadle podsumować ich dokonania. Nie zapinajcie pasów i nie regulujcie monitorów – to i tak nie pomoże.

TURECKI KOSZMAR
Pierwsze, co ciśnie się na klawiaturę przy okazji Napoli w Lidze Mistrzów, to wyliczenia sprzed dwóch tygodni. Wszystkie media piały tylko o tym, że czas na historię i pierwszy awans po trzech meczach fazy grupowej. Trzeba tylko pokonać przeciętnych Turków u siebie. Wszystko pięknie, a jak było – wiemy wszyscy. Po wtorkowym remisie nic się na szczęście nie skomplikowało jeszcze bardziej. Wciąż trzeba drżeć o miejsce w 1/8 finału i wygrywać mecze do końca obecnej fazy rozgrywek. Oczywiście, skończy się na wyjściu z grupy B, być może nawet z pierwszego miejsca, ale nie sposób zapomnieć o tym, że „Azzurri” mogli mieć już spokój z Ligą Mistrzów do lutego. A tak trzeba będzie gonić w Serie A i jednocześnie dawać z siebie te 70% w pucharach, no może 85%. Byle wystarczająco do pokonania Dynama i co najmniej remisu z Benficą.

Dwumecz z Besiktasem pokazał, że wiele można mówić przed wejściem na boisko, wydarzenia na tymże weryfikują jednak wszystko. „Azzurri” nie powinni skończyć walki z Turkami z jednym punktem, ale sami się o to prosili. Tak w jednym, jak i w drugim meczu mieli szansę nawet zwyciężyć, ale zabrakło bezwględności w ataku. Choć nawet nie to zaważyło, zdecydowanie większy wpływ miała dziurawa defensywa. Jak tak dalej pójdzie, to Kalidou Koulibaly nie tyle zagra W Chelsea, co zagra Z Chelsea… gdy wojnę o jego podpis stoczy jakiś tam Sunderland z innym Hull, a De Laurentiis zarobi 25 nie 60 milionów euro. Defensor zalicza okropny zjazd w tym sezonie, co widać tym wyraźniej od czasu, gdy kontuzjowany jest Albiol. Z Hiszpanem był przynajmniej zgrany, a z Maksimovciem… no cóż, nie idzie mu już tak dobrze.

Co do byłego stopera Torino, to jego początki w wyjściowej jedenastce „Azzurrich” do najlepszych, lekko mówiąc, nie należą. Niemal co spotkanie popełnia jakiś błąd, a we wtorek zaprzeczył starej maksymie – nie ma rączek, nie ma ciasteczek. A jeśli nie zaprzeczył, to na pewno miał względem niej spory dylemat. Musiał mieć bowiem na jakieś domowe wypieki ochotę, bo ostatecznie wybrał ruchliwe rączki i rzut karny dla rywala. Mam nadzieję, że przynajmniej „ciastków” po meczu się najadł…

Z Besiktasem niby wiadomo było, na kogo uważać i czego się wystrzegać. Wszak Turcy u siebie kończyli z golem w 19 poprzednich spotkaniach, a w czterech z sześciu goli klubu ze Stambułu paluchy maczał Riccardo Quaresma – po razie w każdym spotkaniu. Czysto teoretycznie wystarczyłoby więc Portugalczyka wyłączyć z gry, grać blisko Aboubakara i powinno być w porządku. Niby nic trudnego, ale rzeczywistość ponownie postanowiła opowiedzieć swoją historię. Odnośnie Besiktasu jeszcze jedna rzecz, nim wrócę do pastwienia się nad Włochami, wtorkowi gospodarze byli pierwszą drużyną od 2011 roku (i Arsenalu), która wystawiła jedenastkę bez rodzimego piłkarza.

Strach pomyśleć, że za dwa tygodnie podopieczni Sarriego jadą do Udinese i tam niemal na pewno spotka ich podobna historia – jeden piłkarz robiący grę (Thereau) i skład w całości złożony z zawodników zagranicznych. Pośmiać się z tego można na papierze, bo Udinese nie powinno być przeszkodą dla wicemistrza Włoch. Nie powinno, ale może być zważywszy na problemy w ataku neapolitańczyków. Wiele można mówić o Arku Miliku – że też miał słabsze mecze na starcie sezonu, ale liczby mówią swoje. Polak trafiał bardzo często, teraz trafiać nie ma po prostu kto. Gabbiadini sprawia wrażenie, jakby chciał już zostać sprzedany do mniejszego klubu, gdzie będzie mógł być, jak miało to miejsce w Sampdorii, gwiazdą. Co tam jednak poczciwy Manolo, do stycznia trzeba radzić sobie albo z nim, albo z fałszywą „dziewiątką” w ataku. Ani Mertens, ani Callejon nie pokazali do tej pory instynktu strzeleckiego na miarę prawdziwego snajpera. Może i ze skrzydeł kończyli do tej pory sporo, ale czym innym jest okazjonalne strzelanie, a czym innym utrzymywanie głównie na swoich barkach ciężaru zdobywania goli. Do tego nieco obu brakuje, a i ich wspólne występy oznaczają brak możliwości wpuszczenia równorzędnego skrzydłowego na ostatnie kilkadziesiąt minut i podmęczonego rywala. Wyraźnie limituje to taktyczne poczynania „Azzurrich”. Coś czuję, że do zimy jeszcze nie raz zobaczymy Sarriego tak bezsilnego jak poniżej:

Nie wiem, czy już wspominałem, że było 1:1. Niby wszyscy wiedzą, ale lepiej wspomnieć, co i jak. Dodatkowo – mecz rozegrano o 18:45 z powodu dziwnego. Dość długo tego nie rozumiałem, w końcu znalazłem sensowne wytłumaczenie. Turcja nie przesunęła czasu, więc o 18:45 naszego czasu u nich była 20:45. Stąd też prośba Besiktasu o wcześniejszą godzinę rozegrania spotkania. UEFA się zgodziła, ja nie miałem nic przeciwko – wcześniej mogłem pójść spać, reszta meczów średnio mnie interesowała… tak, tak już mam ostatnio z Ligą Mistrzów, Serie A wysysa ze mnie wszystkie siły witalne i całą pasję do futbolu poza Półwyspem Apenińskim. FORZA ITALIA, czy jakoś tak.

Bohaterem Neapolu oczywiście Marek Hamsik, bez jego gola byłoby krucho, a tak, jak już nadmieniłem, status quo został zachowany. Sam Słowak to ikona najwyższych lotów, nie można się już bać porównywania go  Boskim Diego. Oczywiście kultu Argentyńczyka Marek się nie doczeka, jednak jako druga największa zagraniczna postać w historii klubu występować we wszelkich podsumowaniach powinien. Na ten moment mam wrażenie, że to on trzyma całą drużynę za pysk i nie pozwala przegrać sezonu już w listopadzie.

Nieco zwolnił natomiast Piotr Zieliński. Polak ponownie wszedł na murawę, poprzebywał na niej i zbyt wiele dobrego nie dał. Ot, przeciętnie. Wiecznie się z tym powtarzam, zrobię więc to raz jeszcze – do wygryzienia Allana potrzeba lepszych występów. Na takowe byłego pomocnika Empoli stać, pokazywał to już kilkukrotnie w tym sezonie. To byłby wręcz idealny moment, by eksplodować formą. Drużynie idzie tak sobie, bohater potrzebny od zaraz. Mógłby to być właśnie Piotrek, ale ten równa się poziomem reszcie ekipy. A szkoda.

PS Nigdy nie zrozumiem tych „prawdziwych” kibiców, którzy za drużynę są w stanie spuścić lanie zupełnie obcej osobie na ulicy. Nigdy. Dla mnie to zachowanie zwierzęce, godne podludzi.

„JUVE” Z PODBITYM OKIEM
Z pisaniem o Juventusie w tym sezonie jest jak z grą turyńczyków – niby krytyka się należy, ale koniec końców zawsze się „Stara Dama” wybroni wynikami. Nie inaczej było w środowej Lidze Mistrzów do 85. minuty, gdy Olympique Lyon zdołał wyrównać. W Serie A gra na pół gwizdka wystarcza na 95% przeciwników, w Europie tak prezentować się nie tylko nie wypada, ale, jeśli myśli się poważnie o podboju Starego Kontynentu, po prostu się nie da. Nie na dłuższą metę, na krótszą też mogłoby być lepiej. Wiadomo, „Bianconeri” z grupy wyjdą, jeśli utrzymają obecną dyspozycję, to będzie to tylko drugie miejsce. A później płacz przy losowaniu i odpadnięcie w 1/8 finału. Nie trzeba być jasno(ciemno)widzem, by domyślić się zakończenia tej historii. „Juve” zaczyna robić to, co tak „dobrze” wyszło w poprzednim sezonie.

Pisząc to wszystko, mam cały czas w głowie jedno – z Lyonem mistrz Włoch stracił pierwszą bramkę w sezonie Champions League. Nie w tyłach więc problem, lecz w ataku. „Bianconeri” bez Dybali są po prostu sterylni z przodu, nie licząc wyjazdu do Zagrzebia, niemal nie strzelają. Pjanić pokazuje bodaj jeszcze mniej niż w najsłabszym okresie w Romie, Mandzukić walczy, ale bez podań nic nie strzeli, a Higuain… Argentyńczyka do pewnego stopnia bronią liczby. I nie w samym 3–5–2 problem, bo z Francuzami Allegri zdecydował się na 4–3–1–2 z Miralemem w roli trequartisty. Jak dla mnie Bośniaka mogło równie dobrze na boisku nie być w ogóle, lepsze piłki rozdzielał Leonardo Bonucci.

Najbardziej irytuje jednak Allegri, mówiąc po meczu, że „turniejów nie wygrywa się, grając na 100% w listopadzie. Przejdźmy do kolejnej rundy i wtedy pomyślimy”. Tak, pomyślicie. Jak traficie znowu na rozpędzony niemiecki walec albo inną Barcelonę. Wtedy będzie czas na rozmyślanie o zaprzepaszczonych szansach w grupie. Wówczas może szkoleniowiec pomyśli, że lepiej było jeszcze mniej się starać w listopadzie i brylować w Lidze Europy? Trener „Juve” prezentuje rozczarowujący minimalizm nie tylko przy wytycznych dla drużyny na boisku, ale również poza nim.

Nie sposób mówić o czymś innym niż minimalizmie, gdy patrzy się na obecną drużynę mistrza Włoch. W każdym spotkaniu zadowala się minimalnym prowadzeniem i cofa się do defensywy, ewentualnie klepie piłkę w środku pola. Nawet do kontr się zbytnio nie kwapi. Powiem tak – wręcz prosi się o złojenie tyłka. Turyńczycy proszą się o strzelenie im bramki. Wtedy może i się obudzą, może coś popróbują, ale bez przesady, po co się męczyć? W końcu z grupy wyjdą, prawda?

Ponownie – pamiętam doskonale, że mówię o drużynie, która u siebie w Lidze Mistrzów jest niepokonana od 2013 roku. Wiem, że „Bianconeri” wciąż mogą grupę wygrać. Wszak wystarczy pokonać Sevillę na wyjeździe – trudne, ale do zrobienia. Tyle że nie w takiej formie.

Przy tym wszystkim szkoda nieco Buffona, który w takim spotkaniu musiał świętować setny występ w Champions League. Szkoda też przyzwoitego Bonucciego, który naprawdę dałby więcej „Bianconerim” w pomocy niż Pjanić. Piłki, jakie Włoch zagrywał w tym spotkaniu, to idealny przykład, że nowoczesny obrońca powinien być pierwszym rozgrywającym. Nie ma zmiłuj, to podnosi użyteczność na boisku mniej więcej trzykrotnie. Ewentualne błędy w defensywie też może zatuszować.

Kończąc już temat „Juve” w pucharach – nie wiem, co będzie lepszym podsumowaniem nie tylko ostatniego, ale wszystkich dotychczasowych występów „Bianconerich” w sezonie:

  1. Podbite oko Daniego Alvesa,
  2. Taniec Sturaro z drugiej połowy.

Nie ślijcie SMS-ów, już się zdecydowałem. Brazylijczyka dostaliście na zdjęciu głównym – wygrał bitwę. Wojna należy jednak do Włocha, który podobno już odnalazł to, co zgubił w 75. minucie spotkania na J-Stadium:

PS Wiecie, co utrzymuje Romę w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów? Wspomnienia. „Giallorossi” polegli w dwumeczu z Porto w play-offach o elitarne rozgrywki, pamiętacie prawda? A kojarzycie sędziów każdego ze spotkań? Jeśli nie, to podpowiadam – byli to Szymon Marciniak i Bjorn Kuipers. Tak się składa, że ta dwójka gwizdała również w spotkaniach Lyonu z „Juve”. Dwa tygodnie temu Polak, w środę Holender. Ot, ciekawostka.

RESZTKI PALIWA SASSUOLO
Przed spotkaniem z Rapidem szkoleniowiec Sassuolo był rozbrajająco szczery: – Nie mam kim grać 4–3–3. Robię, co mogę, byśmy jakoś na boisku wyglądali. Tak można sparafrazować z grubsza słowa Eusebio Di Francesco na konferencji prasowej. Nie mogę się z nim nie zgodzić, facet próbuje, szuka rozwiązań na tu i teraz. Trzeba szkoleniowca za to pochwalić, bo wielu na jego miejscu grałoby to samo, niezależnie od zasobu ludzkiego. A tak się po prostu nie da. Dlatego nie zdziwiło mnie zbytnio 5–3–2, które „Neroverdi” pokazali już z Lazio w weekend. Fakt, że takie ustawienie zadziałało tak skutecznie do przerwy, zaskoczył mnie zdecydowanie bardziej. Po zmianie stron coraz wyraźniej widać było największy problem drużyny – brak przygotowania do gry co trzy dni. Z biegiem minut Sassuolo po prostu zaczyna brakować paliwa. To tak, jakbyśmy jadąc na benzynie, musieli w pewnym momencie przełączyć się na gaz. Samochód dalej sunie po jezdni, ale nie trzeba być wielkim znawcą, by poczuć, że moc pod nogą już nie ta sama.

Nic więc dziwnego, że nagle z 2:0 zrobiło się 2:2. Z takiej perspektywy trzeba punkt z Rapidem szanować. Nawet jeśli zwycięstwo wiele by ułatwiło i zdecydowanie zbliżyłoby „Neroverdich” do awansu, to bądźmy wyrozumiali, przynajmniej na pewnym poziomie. Nie można bowiem w żadnym wypadku przykładać innej wagi do wyników drużyny z MAPEI Stadium, bo to debiutant na dużej scenie i ma prawo na pomyłki. Moje stanowisko jest w tej sprawie jasne – jeśli reprezentujesz Italię w Europie, to masz być do tego przygotowany. I tak, jak nie znosiłem sytuacji, gdy kluby wyraźnie odpuszczały Ligę Europy jako rozgrywki przeszkadzające w walce na krajowym podwórku, tak nie zamierzam podchodzić do Sassuolo z taryfą ulgową. Ot, widzę powody niedomagania, więc je pokazuję. Na pewno są o wiele bardziej racjonalne i niezależne od drużyny Di Francesco niż problemy takiego Juventusu.

W LE nic straconego, po prostu trzeba wygrać wszystkie mecze do końca fazy grupowej. Tylko tyle i aż tyle, na widnokręgu majaczy się już bowiem Artiz Aduriz z przekręconym licznikiem goli. Pięć bramek z Genkiem to wyczyn godny wyszczególnienia. Wątpię, by miał go z „Neroverdimi” powtórzyć, ale wygrać w Kraju Basków łatwo nie będzie. Najważniejsze że podopieczni Eusebio Di Francesco wciąż wszystko mają w swoich nogach.

Na szczęście powoli wraca do siebie Domenico Berardi, który po fenomenalnym początku sezonu złapał kontuzję i nie umie się z niej wygrzebać nadspodziewanie długo. Jeśli wróci największa gwiazda drużyny, a formę utrzyma Defrel, który w tym momencie trzyma ekipę z MAPEI w kupie i nawet nie chce mi się liczyć, ile punktów jego gole uratowały „Neroverdich”. Bez zbędnych kalkulacji mogę śmiało napisać, że zdecydowanie za dużo. Przydałaby się chłopu jakaś pomoc. Tymczasem taki Matri woli wykłócać się z sędziami, co w czwartek również robił. Dostał za to żółtą kartkę, by kilka minut później wyskoczyć z przysłowiową mordą do arbitra. Może Mitrze spieszyło się do córeczki… i ŻONY?

Jedno jest pewne – trzeba trzymać kciuki za poczciwego Alessandro, by nie musiał często wstawać z ławki rezerwowych. Niech wraca Berardi, Defrel wskakuje na środek i jedziemy z tym wyjściem z grupy.

Na koniec piękny gest kibiców Rapidu, którzy solidaryzowali się na trybunach ze wszystkimi, których dotknęły ostatnie trzęsienia ziemi we Włoszech. Miła odmiana względem tego, co widzieliśmy we wtorek w Stambule czy w czwartek w Wiedniu (o tym za chwilę).

ROMA STRZELA, ROMA TRACI
Czyli w Rzymie po staremu. Byle trafić do bramki przeciwnika więcej razy, niż on wbije gole nam. Taktyka ryzykowna, ale do tej pory głównie się sprawdza. Tak pozycja w grupie Ligi Europy, jak i w Serie A wyraźnie na to wskazuje. Strata pięciu bramek w dwumeczu z Austrią to nie jest jednak powód do zachwytów. Nie można jednak oczekiwać cudów, gdy w defensywie oglądamy Juana Jesusa, który ponownie pokazał się ze swojej najlepszej strony, czyli tej śmiesznej. Nawet nie będę wytykał wszystkich błędów, bo szkoda mojego i Waszego czasu. Niemniej facet musi poważnie rozważyć stworzenie pary komików z takim Andreą Ranocchią. Genialnie by się dopełniali – najlepiej w jakiejś trzeciej lidze. Ba, to świetny pomysł! Zacząłbym oglądać Lega Pro specjalnie dla nich, obiecuję.

Jeśli są jakieś niedowiarki wśród czytelników, spójrzcie na sposób, w jaki Juan Jesus próbował zablokować wrzutkę przy golu na 1:0. Przepraszam – w jaki sposób udawał, że próbuje. Później również na alibi wbiegał w pole karne De Rossi, a Rudiger tak bardzo chciał pomóc drużynie po powrocie po kontuzji, że z tego entuzjazmu wybił piłkę z rąk bramkarza. Peres próbował ratować sytuację, ale dodał jedynie dramatyzmu. Futbolówka niestety minęła linię bramkową.

Najgorsze jest to, że rzymianie wcale nie grali rezerwową obroną. To obecnie najlepsze, co mają na podorędziu. Przerażające, ale Luciano Spalletti musi mierzyć się z ogromnym szpitalem w defensywie, który obnaża tylko brak głębi kadry „Giallorossich”.

Liga Europy to nie są rozgrywki elitarne, na szczęście. W grupie Romy nie ma mocnych przeciwników i nic dziwnego, że „Giallorossi” przewodzą stawce i najpewniej w następnym meczu zapewnią sobie awans do 1/16 finału. W sumie nie może to dziwić przy potędze ataku stołecznej ekipy. Ofensywa nie zmieniła się personalnie, po prostu inwalidy nie udaje już Edin Dzeko. Bośniak skończył ponownie z doppiettą i o jego formie niech świadczy to, że przy trafieniu na 3:1 obił najpierw słupek w sytuacji stuprocentowej. Kiedyś piłka odbiłaby się i wyszła poza boisko, a my mielibyśmy się z czego pośmiać… wczoraj wróciła do napastnika rzymian i mógł spokojnie wbić ją do bramki. Facet jest w takim gazie, że sam sobie asystuje przy golach.

W Wiedniu bywało ostro, gospodarze nie szczędzili ostrych zagrań, kości trzeszczały i mam nadzieję, że wytrzymały, bo ostatnią rzeczą, jakiej Roma potrzebuje, to kolejne urazy. Wyraźnie Austriacy nie potrafili dorównać w czwartek rzymianom i uciekali się do sposobów najbardziej prymitywnych. No cóż, cel uświęca środki, a i oni przecież walczą o wyjście z grupy. Dla nich to nie obowiązek, jak dla „Giallorossich”. Dla wiedeńczyków byłoby to (przynajmniej małe) święto.

Ale na wiele liczyć nie można, gdy dopuszcza się do takich trafień rywala. Cholera, De Rossi łatwiejszej bramki chyba nigdy nie strzelił. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, co artyści z Wiednia mieli na myśli na poniższym obrazku, to niech da znać, bo mi brakuje słów.

Sam Daniele też dał pełen popis we czwartek – począwszy od straconej bramki, poprzez niby to przypadkowe skopanie rywala, na bramce dającej prowadzenie Romie kończąc. Występ kompletny.

PS O ile Roma pojechała rozegrać mecz i nastrzelać goli, to ultrasi (CHULIGANI) klubu ze stolicy Włoch mieli więcej planów niż tylko oglądanie meczu swojej ekipy. „Tifosi” postanowili pozwiedzać piękny Wiedeń, a kto lepiej oprowadziłby po mieście od służb porządkowych?

Bydło, nazywając poniższe bydło po imieniu:

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że sympatycy Austrii również, podobnie jak Rapid na MAPEI, wywiesili transparent wspierający Włochów po trzęsieniach ziemi…

CO JA TU, K…, ROBIĘ?
Coraz częściej takie pytanie musi kołatać się po głowie Samira Handanovicia. Bramkarz z czołówki światowej, mówcie, co chcecie. Najlepiej broniący „jedenastki” golkiper na całym globie, od kilku już lat męczy się w Mediolanie i nie odchodzi, choć co roku słyszymy, że chce go niemal każdy klub z absolutnego topu. No, może nie każdy, ale na pewno wszyscy, którzy potrzebują golkipera zwracają wzrok przede wszystkim na niego. A Samir gnije w tym Mediolanie i musi męczyć się z podpiłkarzami jak Yuto Nagatomo czy Danilo D’Ambrosio w defensywie. O Andrei Ranocchii już nie wspominając.

Poważnie, jeśli kiedykolwiek zaczniesz narzekać na ludzi, z którymi przyszło Ci pracować – pamiętaj, że zawsze mogło być gorzej. Jak bardzo nie wydawałoby Ci się, że tak niekompetentnych durniów, jak u Ciebie w robocie ze świecą szukać, opamiętaj się. Wspomnij samotnego Handanovicia w bramce „Nerazzurrich”, któremu już dawno musiało opaść wszystko przy obcowaniu z nieudacznikami, których musi nazywać kolegami z drużyny i współpracownikami. Pewnie nawet ich lubi poza boiskiem, co tylko pogarsza całą sprawę. Dlatego też, nim znowu zaczniecie narzekać, przypomnijcie sobie moje słowa, niech Wam stanie przed oczami bramkarz Interu.

Samir dwoił się i troił, wybronił karnego i pół tuzina innych niemożliwych do wybronienia strzałów tylko po to, by dwa niedopatrzenia obrony zniweczyły jego trud. Na jedno by wyszło, gdyby wpuścił wszystko, co leciało w jego stronę, bo ci sabotażyści i tak zawsze znajdą sposób, by go zaskoczyć. Yuto Nagatomo przeszedł samego siebie przy bramce na 1:2. Wolałbym już myśleć, że facet sprzedał mecz, bo smutno mi się robi, gdy coraz boleśniej zdaję sobie sprawę, jak bardzo słabym zawodnikiem jest ten sympatyczny, kieszonkowy Japończyk. CHOLERNIE SŁABYM, w skali od 1 do 100 to w porywach MINUS JEDEN.

Pisząc to wszystko, zdaję sobie sprawę, że Southampton mogło tego meczu nie wygrać. Znowu mógł stracić punkty z płonącym burdelem pod szyldem Interu. Tak się jednak nie stało, Anglicy mają już siedem oczek w tabeli i są o krok od awansu do kolejnej rundy. Najśmieszniejsze jest jednak to, że jeśli „Święci” przegrają pozostałe dwa spotkania w Lidze Europy, a Inter swoje wygra, to „Nerazzurri” awansują do fazy pucharowej. Szanse marne, ale przy takich występach jak do tej pory, trudno uwierzyć, że wciąż pozostały nawet tak iluzoryczne.

Gola dla Interu strzelił drugi z filarów drużyny, bez którego wszystko już dawno w Mediolanie by pieprznęło. Mauro Icardi ponownie trafił do siatki i ponownie na nic się to zdało. Bardzo się trzeba frustrować, gdy koledzy robią wszystko, by zniweczyć twój trud. Podobnie mógł przed dwoma tygodniami myśleć Antonio Candreva, ale jego gol ostatecznie dał komplet punktów, tyle dobrego. W ostatni czwartek Antek znalazł się jednak po drugiej stronie barykady, gdy zdzielił rywala łokciem w twarz i pozostał na boisku. Chwilę wcześniej (a może później… gubię się) sędzia podyktował rzut karny za inny sabotaż – ze strony Ivana Perisicia. Sparafrazowałem z okazji sytuacji Chorwata znane wersety:

I tęskniąc, sobie zadaję pytanie: czy to jest łokieć? Czy ręką zagranie?

Niestety, reguły gry w piłkę są nieubłagane – łokieć to ręka.

Na koniec przybijam wirtualną piątkę z Andrusiem Ranocchią. Żabciu Ty moja, nie byłeś najgorszy na boisku! Nawet jeśli, podobnie jak Candreva, biłeś ludzi z łokcia, to przynajmniej miałeś na tyle sprytu, by za ofiarę wybrać sobie kolegę z drużyny. Za uderzenie Icardiego kartki nikt by ci nie dał, a tylko zyskałeś szacunek od ultrasów!

JEDNA „VIOLA” BEZ PRZYGÓD
Najlepiej w tym sezonie w Europie radzi sobie z włoskich drużyn Fiorentina. Ekipa Paulo Sousy jest niemalże bezbłędna w pucharach, gdzie, mam wrażenie, wyżywa się za wszystkie frustracje, które nawarstwiają się po niemal każdej kolejce Serie A. Nawet jeśli tak jest w rzeczywistości, to „Viola” wydaje się być ostoją normalności na morzu niedorzeczności włoskiej piłki w meczach z innymi nacjami na Starym Kontynencie. Zawsze możemy być pewnie kilku goli i raczej niewielu straconych bramek. Awansu do 1/16 finału drużynie z Artemio Franchi odmawia jeszcze matematyka, ale wkrótce i ona polegnie.

Fakt, że Fiorentina ma na swoim koncie w Lidze Europy aż 11 trafień, może świadczyć o dwóch rzeczach. Albo o słabości drużyn w jej grupie, albo o tym, że Serie A defensywą stoi. Wolę to drugie wyjaśnienie, ale nie łudzę się. We włoskiej ekstraklasie trafia się aż nadto bubli obronnych, to florentczycy mają jakąś blokadę w ataku. Są bardzo nierówni i zazwyczaj po dobrym występie w środku tygodnia przychodzi słabsza gra w weekend. Niemniej teraz piłkarze Sousy będą mogli skupić się na Serie A, wyjście z grupy LE właściwie już zaklepane.

Slovan poległ na wyjeździe gładko 0:3, a był to najniższy wymiar kary. Gospodarze ponownie byli drużyną o wiele lepszą od czeskiego przeciwnika, a świetną formą błysnął Josip Ilicić. Ofensywny gracz w talii „Violi” wrócił do grania, za jakie kibice we Florencji go kochają. Wypracował karnego i go spokojnie wykorzystał, później asystował przy golu Kalinicia. Chyba wystarczy, by uznać występ za udany? W dodatku Josip wciąż i wciąż obija słupki i poprzeczki. Do tego stopnia, że po spotkaniu przyznał, że chyba przed sezonem musiały wejść nowe zasady i pomniejszono bramki. Coś w tym może być – pamiętam mój pierwszy mecz na pełnowymiarowym boisku, strzelenie gola wydało się nagle takie łatwe… nie to co na orlikowe brameczki.

Jeśli ktoś ma wątpliwości, że goście z Liberca mieli niewiele do powiedzenia na Artemio Franchi, to dość powiedzieć, że w drugiej połowie Tatarusanu postanowił sam zrobić sobie niebezpieczną sytuację w swoim polu karnym. Próbował ratować piłkę przed wyjściem poza boisko i nadgorliwość nie popłaciła – zamiast wyjść na rożny, futbolówka trafiła do przeciwnika. Pepik nie potrafił jednak przekuć błędu na trafienie. Co się jego rumuński przeciwnik rozerwał, to jego.

Trener florentczyków porotował przed ligą, na boisku od pierwszych minut zobaczyliśmy chociażby De Maio, Cristoforo czy Chiesę. To idealny przykład, że trzeba mierzyć siły na zamiary. Z tak przaśnym przeciwnikiem jak Slovan, można dać zagrać zmiennikom. Chętni do gry odwdzięczą się na boisku – w czwartek najwyraźniej zrobił to Cristoforo, który ustalił wynik na 3:0 uderzeniem zza pola karnego i gąszczu piłkarzy z Liberca.

Reasumując, cieszy spokój z jakim radzą sobie florentczycy w Lidze Europy. To budujące, że jednak się da. Interze, Napoli, Sassuolo – uczcie się!
_____________________________________________________

To by było na tyle na dzisiaj. Już niedługo raporty nt. calcio w Europie wyraźnie się skrócą. Spokojnie, nie z mojej winy – po prostu mam wrażenie, że Włosi mogą w lutym skończyć z połową drużyn w dalszych grach. Obym się mylił i Sassuolo z Napoli pozytywnie mnie zaskoczą. Mniej oczywiście boję się o „Azzurrich”, ale dwumecz z Besiktasem miał im dać awans, są więc podstawy, by w neapolitańczyków choć odrobinę powątpiewać.

Tymczasem się żegnam, do przeczytania!

PS Wszystkie cudzysłowy do przydomków dodała ZŁA PANI KOREKTORKA (złowroga muzyka). Nie dała się przekonać, że nie są potrzebne, a ja, choć polonista, nie zamierzam się kłócić o pierdoły. Tym bardziej że, mimo iż pracowałem już chociażby w Przeglądzie Sportowym, to moja pierwsza styczność z korektą w życiu. I powiem Wam, że bardzo przyjemną sprawą jest nie musieć ślęczeć na tymi wszystkimi znakami i wypatrywać każdej literówki. Dziękuję Pani korektorko (mniej złowroga muzyka)!

Komentarze

komentarzy