Mrużąc oczy: Superpuchar Włoch? Raczej jarmark dla bogaczy

supercoppaitaliana
Pierwsze trofeum Milanu od pięciu lat, bohater Donnarumma, łzy szczęścia Locatellego, wielkie „Juve” pokonane – to wszystko ładne obrazki, które pewnie większość zapamięta po tegorocznym Superpucharze Włoch. Dla mnie ten mecz upadł jednak do rangi przedsezonowego, gloryfikowanego spotkania sparingowego. Dwa zasłużone kluby „sprzedane” Katarczykom, by umilić końcówkę roku miejscowym szejkom. Od spotkania rozpoczynającego sezon we Włoszech, do pojedynku kończącego rok akurat tam, gdzie rzucą dobre pieniądze. 

Na samym początku muszę się do czegoś przyznać. W innym przypadku czułbym się wobec każdego czytelnika nie fair. Tak, przespałem 90 minut tego meczu. Budzik dzwonił, ale go olałem. Do tego stopnia zwisał i powiewał mi pojedynek o Superpuchar Włoch. Od tych kilku lat, gdy postanowiono stworzyć z pucharu obwoźne trofeum po Azji i Bliskim Wschodzie, nie czuję już jego prestiżu. Nie żeby kiedykolwiek było to arcyważne spotkanie w sezonie. Co to, to nie. Jednakże od zawsze uznawałem to za idealne wejście w sezon, powrót do calcio.

Już sam fakt bycia pierwszym meczem o stawkę w nadchodzących rozgrywkach sprawiał, że walka o Superpuchar Włoch stawała się wyjątkowa. To starcie aż chciało się oglądać. Teraz, pod koniec grudnia, gdy mam za sobą obejrzanych lekko ponad sto spotkań z udziałem włoskich drużyn w tym sezonie, aura wyjątkowości gdzieś się ulotniła. To tylko kolejny mecz, niby ostatni w roku kalendarzowym, ale przy tym niewiele więcej niż zwykły ligowy pojedynek. Przynajmniej w moim odczuciu. Swoje też robi to, że 23 grudnia człowiek ma co innego na głowie niż futbol. Ponownie, przynajmniej dla mnie – końcówka roku to jeden z niewielu momentów podczas tych 365 dni, gdy chcę wytchnienia od futbolu, wszelkich ekranów, emocji. Czas odpoczynku, chwila dla rodziny. Nijak potrzebny mi do szczęścia mecz pomiędzy dwiema drużynami pełnymi ludzi, którzy pewnie w głębi serca chcą tego samego co ja.

To znaczy, oczywiście, że nikt się do tego nie przyzna. Po drugie zresztą – nie do końca chodzi o to, że ktokolwiek leciał do Doha za karę. Nie, obrazki tak w trakcie, jak i po meczu wyraźnie wskazywały, że na boisku (niezależnie gdzie), dla zawodników stawka była jak najbardziej realna. Zapytajcie ich jednak o to, kiedy woleliby powalczyć o Superpuchar Włoch – w sierpniu, w ramach rozgrzewki przed ligą, czy dzień przed Wigilią i tuż przed świętami. Odpowiedź wydaje się oczywista, przynajmniej dla tych obchodzących Boże Narodzenie. Mówimy jednak o profesjonalistach, dla których piłka to praca. Dla większości z nich to również całe życie. Nie dla wszystkich, oczywiście – nie łudźmy się. Myślę jednak, że 90% piłkarzy Milanu i „Juve” bez futbolu nie wiedziałoby, co ze sobą zrobić. Stąd też nie mieli problemów z opuszczeniem Italii i udaniem się do Kataru. Nikt nie rozpaczał z powodu zamienienia rodzin na turbany szejków. Liczyło się bowiem trofeum.

Jak już wspomniałem – przespałem 90 minut podstawowego czasu gry. Na szczęście, ku uciesze „mecenasów” całego widowiska, drużyny postanowiły rozegrać dogrywkę i karne. Można więc napisać, że około 1/3 spotkania widziałem. I kiedy tak przyglądałem się samemu meczowi, to wrażenie tytułowego jarmarku dla szejków nasilało się. Do pewnego stopnia szkoda było mi piłkarzy, którzy może i walczyli na „120%”, ale przy tym wyglądali nieco jak zwierzęta w cyrku. Świadomie przesadzam, ale powiedzcie sami – czy gdyby nie widzimisię i grube kiesy Katarczyków, to komukolwiek przyszłoby na myśl rozgrywać Superpuchar Włoch poza granicami Italii? Przypuszczam, że wątpię. A nawet powiem więcej – jestem pewny, że nie.

Dochodzimy tutaj bowiem do sedna sprawy – nie zamierzam deprecjonować wyczynu Milanu. Pierwsze trofeum w ostatnich pięciu latach, ponowne pokonanie Juventusu w tym sezonie. No i te wszystkie piękne, zapadające w pamięć obrazki – od Donnarummy broniącego karne, przez ryczącego Locatellego, aż po szalejącego z pucharem w rękach Nianga. Dla nich miejsce nie ma znaczenia, liczy się tylko wygrana. Wygrana wielka, zapisująca się w historii, być może będąca pewnego rodzaju punktem zwrotnym? Kto wie, może właśnie ten triumf będzie uznawany za 15-20 lat za ostateczny powrót wielkiego Milanu? Niewykluczone. Potencjał jest, wdrażany z determinacją i konsekwencją projekt drużyny też. Z tej mąki będzie jeszcze świetny chleb, względnie przepyszne mediolańskie (i świąteczne) Panettone.

Przy tym wszystkim nie mogłem jednak przestać zastanawiać się nad jednym aspektem – czy emocje, czy ważność, czy prestiż nie byłby większy, gdyby mecz rozegrano na rzymskim Stadio Olimpico? 70 tysięcy kibiców stworzyłoby zdecydowanie mniej piknikową atmosferę, triumf pewnie też wydawałby się bardziej magiczny. Oczywiście „Rossonerich” czeka jeszcze powrót do Mediolanu, który pewnie zrekompensuje to, czego brakowało na stadionie w Doha. Przywitani zostaną bowiem po królewsku. To trofeum znaczy obecnie dla nich tyle, co w tłustych latach Puchar Ligi Mistrzów.

Tyle narzekania, tyle płaczu, a może przesadzam? Może czas pogodzić się z takim stanem rzeczy i przyzwyczaić się do egzotycznego Superpucharu Włoch? Dajcie znać, co sądzicie. Ja obstaję przy swoim – jarmarkowi mówię stanowcze nie. Możliwe, że jestem przesadnie przywiązany do tradycji, ale dla mnie obecna objazdowy cyrk zwany meczem o pierwsze trofeum sezonu we Włoszech, to zwyczajna deprecjacja rangi spotkania. Niestety, nie ma szans na zmiany, póki pieniądz rządzi światem. Superpucharu Włoch nie tylko z nazwy, ale rozegranego na włoskiej ziemi, nie doczekamy się w najbliższej przyszłości.

Zawsze znajdzie się ktoś, kto skusi okrągłą sumką. Bo o ile Ziemia wciąż krąży wokół słońca, tak świat już dawno kręci się wokół jednego. Dlatego też nie ma co przedłużać narzekań, bo nic nie zmienią. Skupmy się na pozytywach:

Gratulacje dla Milanu!

 

Komentarze

komentarzy