Złoty dotyk Clementa, czyli pierwsza od roku porażka Liverpoolu na Anfield

Premier League w najpiękniejszym wydaniu! Tak można podsumować występ Swansea na Anfield. To, co przed spotkaniem wydawało się tylko odległym marzeniem, ziściło się i zmaterializowało w najczystszej postaci.

Goliat kontra Dawid, czyli niepokonany na własnym boisku od roku (25 spotkań) Liverpool kontra zamykająca tabelę Swansea, która na poprzednie 21. kolejek przegrała w aż czternastu. Klub grający piękną, ofensywną piłkę, bijący własne rekordy strzeleckie kontra najgorsza defensywa, jaką w ostatnich latach widziały boiska Premier League. Nastroje na Anfield były bojowe. Jak tam miała wydarzyć się jakaś niespodzianka? No jak?

Tym bardziej że mecz trwał tylko 50 minut. Tak to trzeba określić, ponieważ pierwsza połowa to tylko jakieś nieliczne przebłyski, jakby wspomnienia sprzed lat. I tak, jak kasowanie pamięci fundowali niegdyś „Faceci w czerni”, tak teraz wzięli się za to faceci w czerwieni i bieli. Do tego bardzo skutecznie. Z pierwszych 45 minut – które podobno faktycznie miały miejsce – świta w głowie słupek po odbiciu od kolana Lovrena i murowanie bramki przez Swansea.

Tak więc rozpoczęcie meczu – w 45. minucie – już po chwili przyniosło zmianę wyniku. Po trzech minutach i rzucie rożnym, po małym bilardzie w polu karnym piłkę z najbliższej odległości wbił Fernando Llorente. Pięć minut później (po jednej z nielicznych akcji gości) kolejna wrzutka, kolejny gol Llorente, tym razem głową. Po tej bramce Paul Clement uśmiechnął się już trochę bardziej, jednak dalej wiedział, że nie można popadać w huraoptymizm. Jakby na potwierdzenie tego, po 15 minutach było już 2:2 po bramkach Firmino. Szczególnie ta druga była przedniej urody:

Jak czuł się wtedy nowy opiekun „Łabędzi”? Może podsumujmy to muzycznie:

  1. Akcent – „Przekorny los”
  2. Mrozu – „Rollercoaster”
  3. Rafał Brzozowski – „Tak blisko”
  4. Blue Cafe – „Do nieba, do piekła”

Pewnie kilka innych pasujących do sytuacji by się jeszcze znalazło. Nie ma co ukrywać, angielskiemu trenerowi musiało znacznie podnieść się ciśnienie. Liverpool nabrał wiatru w żagle, do końca meczu pozostawało 20 minut i większość obserwatorów zastanawiała się nie kto, ale kiedy strzeli następny. Jeśli ktoś właśnie wtedy kolejny raz postawił pieniądze na Liverpool, po chwili znów rwał sobie włosy z głowy. Koszmarnie zachowująca się obrona „The Reds” otworzyła drogę do bramki Gylfiemu Sigurdssonowi, który pewnie pokonał Simona Mignoleta. Taki wynik znów pozwolił grać gościom to, na co nastawieni byli od początku, czyli szczelną defensywę. Grę Liverpoolu starał się ciągnąć Lallana, pomagał Sturridge i Origi, jednak do końca – mimo doliczonych pięciu minut – wynik nie uległ zmianie.

Mecz taki jak ten po raz kolejny daje nam lekcję – atakiem wygrywa się pojedyncze spotkania. Natomiast trofea zdobywa się świetną obroną. W tym sezonie po pierwszej stronie barykady mamy Manchester City i właśnie Liverpool, natomiast na drugim biegunie Chelsea. „The Reds” ponownie zabawili się w Robin Hooda, oddając komplet punktów ostatniej drużynie (teraz już siedemnastej), tym samym coraz bardziej oddalając się od walki o mistrzostwo.

Komentarze

komentarzy