Piłkarska winda chwały: Guardiola w piwnicy, Ancelotti na szczycie, a Anglicy wciąż kursują

Nigdy dotąd zadanie wejścia na piłkarski szczyt nie było tak łatwe – a przynajmniej na szczyt medialny. Ale, jako że każdy medal ma dwie strony, nigdy dotąd równie łatwo nie było z tego szczytu spaść, z hukiem uderzając o ziemię i na dokładkę będąc przygniecionym ciężarem internetowych memów, które z szybkością światła zalewają internetowy świat tuż po zakończeniu każdego przegranego meczu. O ile każdy zorientowany w realiach tego sportu zdaje sobie sprawę z ceny i poświęcenia potrzebnych do osiągnięcia najmniejszego choćby sukcesu, o tyle mający tą świadomość dziennikarze i kibice wcale nie przejawiają chęci, by zaczekać na koniec rozgrywek. Co to, to nie – o tym, kto jest bohaterem, a kto wielkim przegranym dowiadujemy się na bieżąco, dzięki czemu w ciągu jednego sezonu swój status można zmienić kilkukrotnie: od zera do bohatera i z powrotem, ze szczytów na dno, z piekła do nieba… Winda chwały kursuje bez przerwy.

Liverpool został przedwcześnie koronowany przez niemal wszystkie media, po czym przegrał jeden jedyny mecz od kilku miesięcy – u siebie, z Chelsea, i nagle stał się jedynie pionkiem w grze, którą z tylnego fotela steruje Chilijczyk z Manchesteru, czyli Manuel Pellegrini. Ten sam Pellegrini, który po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i spadku na trzecie miejsce w tabeli Premier League był o krok od zakończenia sezonu z pustymi rękoma, mimo najsilniejszej i najbardziej wyrównanej kadry wśród wszystkich wyspiarskich ekip. W tej sytuacji menedżerowi „The Reds”, Brendanowi Rodgersowi, pozostało bezradnie rozłożyć ręce i dukać coś o dwóch autobusach, zaparkowanych przez Jose Mourinho w polu karnym na Anfield. Jakby tego było mało, kapitan jego drużyny, Steven Gerrard, przez cały sezon prowadził kolegów od zwycięstwa do zwycięstwa i na dwie kolejki przed końcem został wybrany do jedenastki sezonu. Tymczasem w najważniejszym meczu całej kampanii poślizgnął się na murawie i sprezentował kluczową dla losów meczu bramkę niejakiemu Dembie Ba. Temu samemu Dembie, który po przejściu do Chelsea robił za piąte koło u wozu i z trybun oglądał nieudolną grę Fernando Torresa. Teraz Senegalczyk jest bohaterem: mimo małej ilości występów, zdołał w ciągu kilku tygodni zapewnić swojej drużynie awans do półfinału Ligi Mistrzów i trzy punkty na boisku lidera. A Torres? Cóż, Torres zmienił go ostatnio na sześć minut przed końcem regulaminowego czasu gry. Co prawda do końcowego sukcesu także dorzucił swoje trzy grosze, asystując przy drugiej bramce Wiliana, ale w oczach fanów wciąż pozostaje nieudacznikiem, którego „pięć minut na szczycie” skończyło się wraz w opuszczeniem… Liverpoolu, a jakże.

„The Reds” wciąż mogą oczywiście wygrać ligę – wystarczy, że w przyszły weekend Manchester City zgubi punkty na boisku Evertonu. Przed zawodnikami Martineza niepowtarzalna szansa: co prawda sami najprawdopodobniej nie zagrają w Lidze Mistrzów, ale w ramach pocieszenia mogą pomóc w upragnionym sukcesie największemu rywalowi. Napisałbym o niesamowitej ironii losu, gdyby… podobne sytuacje nie zdarzały się w każdym niemal sezonie.

Tymczasem portugalski kot wygrzewa się w blasku chwały: – Biorąc pod uwagę, że Brendan jest moim przyjacielem, którego lubię, wolę zapomnieć o słowach, jakie wypowiedział bezpośrednio po spotkaniu i pamiętać o jego wiadomości z dziś. Jest inteligentnym facetem. Wierzę, że oglądał już powtórkę tego spotkania i myślę, że zrozumiał, co tak naprawdę się stało – stwierdził ostatnio, przepytywany na okoliczność słów Rodgersa po niedzielnym meczu (tłumaczenie dzięki serwisowi lfc.pl). Dziś słowa Mourinho tracą termin ważności – Chelsea gra o finał Ligi Mistrzów z Atletico Madryt. Cała Anglia z zapartym tchem czeka na rozstrzygnięcie tej niesamowitej partii szachów. Po pierwszej rundzie typowy pat, lecz dziś zwycięzca musi zostać wyłoniony – jeśli w finale nie znajdzie się miejsce dla ostatniego przedstawiciela Premier League, obejrzymy w nim derby stolicy Hiszpanii.

No właśnie, Madryt… Real jest być może najlepszą drużyną w historii piłki pod względem wyprowadzania szybkiego ataku. I, żeby była jasność, kontry „Królewskich” nie mają wiele wspólnego z kontrami polskiej reprezentacji, o których od dwudziestu lat mówi Dariusz Szpakowski. Granie szybkich podań do przodu już dawno przestało być strategią przeznaczoną dla drużyn zbyt słabych, by przez dłuższy moment utrzymać piłkę w posiadaniu. Teraz jest to raczej najskuteczniejsza broń, pozwalająca na rozbicie każdego przeciwnika, a dodatkowo w Madrycie naładowali karabin odpowiednimi nabojami.

Wszystko jedno, kto zajmuje miejsce na lewej obronie – zarówno Marcelo, jak i Coentrao w każdym meczu notują po kilka lub kilkanaście nawet rajdów wzdłuż linii bocznej. W drugiej linii obok Xabiego Alonso gra cichy bohater sezonu, czyli Luka Modrić. Wiecie, co odróżnia go od, na przykład, Toniego Krossa? Niemiec może i gra na niemal stuprocentowej skuteczności podań, jednak… w najważniejszych meczach nie wynika z nich zupełnie nic, a przerzucanie piłki wszerz boiska z jednej strony na drugą jest dla perfekcyjnie ustawionej obrony równie zaskakujące jak to, że Wenger znów skończy sezon bez żadnego znaczącego sukcesu. Do tego Di Maria, który jeszcze kilka miesięcy temu był „na wygnaniu”, a teraz jest jednym w kluczowych elementów układanki Ancelottiego, oraz tercet BBC, czyli trzy rakiety, które zapewniają grad bramek niezależnie od renomy przeciwnika.

Najkrócej mówiąc, w Madrycie nie komplikują sobie życia: korzystają z niesamowitego potencjału swoich piłkarzy, wyciskają z nich maksimum i wygrywają mecze bez zbędnych komplikacji. Nikt nie ma zamiaru dorabiać zbędnej ideologii do prostej w gruncie rzecz gry, jaką jest piłka nożna. Inaczej Pep Guardiola: Hiszpan, który do tej pory uchodził za nauczyciela futbolu, alfę i omegę, eleganta skazanego na sukces, gdziekolwiek się pojawi, tym razem zwyczajnie przedobrzył: postanowił nauczyć tiki-taki Niemców, którzy wolą raczej maszyny prostsze w obsłudze, a za główną cnotę od niepamiętnych czasów uznają niezawodność. Zapakowana w samolot hiszpańska tiki-taka została podmieniona na którymś z lotnisk na „tiki-taken” i do Monachium dotarła jako zupełnie inny produkt – poobijany, niewarty uwagi, niepasujący do wschodnich realiów. Efekt?

Akcje Guardioli spadają wprost proporcjonalnie do wzrostu notowań Carlo Ancelottiego. Teraz to Włoch, który zamiast udoskonalać coś, co samo w sobie funkcjonuje świetnie, woli żuć gumę i trzymać ręce w kieszeniach, jest faworytem do wygrania plebiscytu na nauczyciela roku w Światowej Akademii Futbolu.

Tylko na jak długo…? Winda chwały kursuje bez przerwy.

 

* – zdjęcie do tekstu pochodzi z facebookowego profilu „ZEZO CARTOONS”

/Maciek Jarosz/

Komentarze

komentarzy