Tottenham stracił historyczną szansę. A miało być tak pięknie…

Szalejący po murawie White Hart Lane Wojciech Szczęsny, robiący słitaśne fotki wraz z cieszącymi się po kolejnych wygranych derbach północnego Londynu kibicami i kolegami z drużyny,  Tim Sherwood cisnący marynarką o murawę stadionu „Kogutów”, martwy wzrok kibiców, którzy wpatrzeni w siną dal nie chcą uwierzyć w to, co stało się przed chwilą. Nie tak to miało wyglądać. Miały być wielkie, zrobione z dużą pompą i za niemałą kasę transferowe strzały w dziesiątkę, miały być zbliżenia na dumnego z siebie Daniela Levy’ego, miał być triumfujący Andre Villas-Boas, mieszanie w czołówce ligi, a kto wie – może nawet mistrzostwo? Miało być pięknie. Nie jest.

Tottenham Hotsur w niedziele skompromitował się po raz kolejny, tym razem przed własną publicznością uznając wyższość odwiecznego, lokalnego rywala. Wszyscy zachodzą w głowę, jak drużyna z tak ujemnym bilansem bramek i po klęskach z Manchesterem City (0:6 i 1:5), Liverpoolem (0:5) czy Chelsea (0:4) nadal może być tak blisko premiowanego grą w Lidze Mistrzów miejsca? Mało tego! Tottenham przed derbowym starciem z Arsenalem miał tylko jedno oczko mniej w porównaniu z ubiegłym sezonem!  Lepszy dorobek punktowy niż pozostawione wrażenie to jednak nie jest coś, co kibiców Spurs zadowala. Przed sezonem na pewno nie wzięliby takiego wyniku w ciemno…

Jasne, każdy zespół potrzebuje czasu. Rzeczą oczywistą jest, że nie można oczekiwać od jakiejkolwiek drużyny – chociaż, tak jak Tottenham, miałaby zostać wzmocniona bańką euro – by po odejściu lidera i przyjściu kilku zawodników do pierwszego składu walczyli o tytuł w najlepszej lidze świata. Premier League to nie Ekstraklasa, tam zespół sklecony na kolanie nie ogra misternie budowanych z niekoniecznie tańszych materiałów ekip. Ale po tym, co działo się latem, można było oczekiwać czegoś więcej, niż bezradnego spoglądania w przyszłość, na którą nie zanosi się, by była świetlana.

Gareth Bale w letnim okienku transferowym odszedł do Realu Madryt za rekordową sumę ok. 100 milionów euro. Pierwsza myśl? Florentino Perez może wyhodować na własnej piersi kieszeni potwora, chociaż wtedy pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Potwora, który po takim zastrzyku finansowym może najpierw roznieść Premier League w pył, a następnie stanąć ramię w ramie z producentem. A trzeba przyznać, że jeszcze przed przelewem z Madrytu londyński monster nie był Duszkiem Kacprem z bajek dla dzieci, tylko groźnym monstrum uzbrojonym w piłkarzy pokroju Llorisa, Walkera, Dawsona, Lennona, Dembele czy Adebayora. Niekwestionowany lider co prawda odszedł do słonecznej Hiszpanii, ale jego brak można było solidnie zrekompensować. A przecież lepiej sprowadzić za fortunę kilku klasowych zawodników i na nich oprzeć zespół, aniżeli chuchać i dmuchać na jednego człowieka, przy okazji modląc się, byleby tylko nie złapał kontuzji, nie zdradziła go dziewczyna czy nie rozbił mu się samochód i był w dobrym nastroju. W tamtym sezonie gdy nie było Bale’a, nie było Tottenhamu – słaba opcja, jeśli mówimy o klubie z niemałymi aspiracjami.

100 milionów. Tyle do rozporządzenia miał Andre Villas-Boas, którego zadaniem była budowa silnego, liczącego się w Europie zespołu. Trzeba przyznać, że – chociażby na ekstraklasowym podwórku – niektórzy budowniczy muszą radzić sobie w nieco gorszych warunkach. Te Portugalczyk miał znakomite, jednak już go na White Hart Lane nie ma. Podobnie jak bańki euro, która zniknęła niczym – nomen omen – bańka mydlana trafiająca na pierwszą lepszą przeszkodę, brutalnie sprowadzając kibiców z północnego Londynu na ziemię.

Na pierwszy rzut oka letnie transfery AVB mogły się powieść – do stolicy Anglii sprowadzono Soldado, kapitana Valencii, który błyszczał w La Liga, a także wielki duński talent prosto ze szkółki Ajaxu, Christiana Eriksena. Do tego dołożono czarującego w Pucharze Konfederacjii byłego zawodnika… ŁKS-u Łódź, Paulinho, świetnie zapowiadającego się Lamelę z Romy, a także Etienne’a Capoue, Nasera Chadliego i Vlada Chirichesa. Na papierze wyglądało to imponująco. Nic dziwnego, że niektórzy dali się porwać i stawiali „Koguty” w roli czarnego konia rozgrywek i drużynę, która może śmiało powalczyć z Chelsea i City o mistrzostwo. Jak zawsze, wszystko zweryfikowało boisko…

Na tym w najważniejszych meczach sezonu meldowali się Bentaleb, Naughton, Towsend czy odkurzony Adebayor. Nie umniejszając tym piłkarzom – to nie oni mieli wybiegać w pierwszym składzie na derby z Arsenalem. Nie taki był plan, po którym swoją drogą nie zostało już kompletnie nic. Sprzedaż Bale’a za gigantyczne pieniądze miała być przełomowym momentem w historii Tottenhamu, w której klub z White Hart Lane obiema nogami wdrapie się na wyższy poziom. Zamiast sukcesów – wielki niedosyt, którego żywym symbolem jest sprowadzony za 30 milionów euro Roberto Soldado. Nie licząc karnych, hiszpański napastnik trafił do siatki w tym sezonie dwa razy. DWA RAZY! Trudno o lepsze zobrazowanie sytuacji „Kogutów”, chociaż obraz rzucającego marynarką w derbowym starciu Tima Sherwooda też nie byłby zły.

Bańka poszła w błoto, podobnie jak marzenia kibiców Tottenhamu o dominacji w lidze. Zamiast obserwować demolujący rywali monolit z kogutem na piersi, fani Spurs katowani są wesołą defensywą, która co rusz daje radość sympatykom rywali (mecz na Stamford Bridge – klasyka gatunku). Levy i spółka trafili los na loterii w postaci Florentino Pereza, ale zapomnieli pójść do najbliższego punktu i odebrać nagrodę. Okazja przeszła koło nosa, niesmak pozostał…

/Bartek Stańdo/

Komentarze

komentarzy