Walka Gladiatorów

Powinniśmy złożyć ogólnoświatowe podziękowania piłkarzom, którzy wystąpili wczoraj w Sao Paulo! Urugwajczycy i Anglicy stworzyli niesamowite widowisko, które na pewno znajdzie się na liście niezapomnianych wydarzeń z tego mundialu. „La Celeste” mogą się śmiało przygotowywać na bój z Włochami, natomiast piłkarze z Wysp będą oczekiwać na nadejście najgorszego. Chociaż dopiero dzisiejsze spotkanie Włochy – Kostaryka zadecyduje o ich losie, to nawet przy pomyślnych wiatrach najpewniej muszą się spakować w podróż powrotną.

Na godzinę przed pierwszym gwizdkiem było wiadomo, że na boisku w Sao Paulo polecą iskry. Naprzeciw siebie stawały ekipy, które potrzebowały zwycięstwa jak wody. Selekcjoner Urugwaju – Oscar Tabarez – nie chciał czekać na przejaw szczęścia i zdecydował się na bardzo ofensywne ustawienie. Jego podopieczni znów stworzyli formację 4-4-2, ale w odróżnieniu od przegranego meczu z Kostaryką, ze zmienioną drugą linią. Z dwóch defensywnych pomocników pozostał jeden – Arevalo. Natomiast zamiast Gargano zagrał Lodeiro, który na papierze pełnił funkcję ofensywnego pomocnika. Dlaczego napisałem na papierze? Ponieważ w rzeczywistości Lodeiro otrzymał od trenera również zadania defensywne, z których wywiązał się rewelacyjnie. Ponadto jego zdolność do dokładnego rozegrania piłki spowodowała, że Urugwaj wreszcie zaczął grać szybciej, czego brakowało w pierwszym meczu.
Inną zmianą był powrót Suareza. I to chyba najbardziej wpłynęło na ostateczny sukces „Urusów”. Tak jak przeczuwałem, napastnik Liverpoolu wracał się nawet do obrony. Był po prostu wszędzie i robił wszystko! Małą transformację przeżyła także linia defensywna. Kontuzjowany Lugano został zastąpiony przez Gimeneza, który udowodnił, że czasami młodość jest lepsza od doświadczenia. Był szybki, zwrotny oraz wytrzymał trudy spotkania. Kolejnym nowym obrońcą był Alvaro Pereira. Wszedł w miejsce Maxiego Pereiry, który nie mógł zagrać z wiadomych przyczyn (głupia czerwona kartka). To był kolejny przejaw ofensywnych zamiarów Tabareza, ponieważ Alvaro częściej występuje w pomocy niż w obronie.

Roy Hodgson również zrozumiał wagę spotkania i przemeblował w małym stopniu taktykę. Rooney – pod wpływem nacisku całego kraju – wrócił na pozycję „dziesiątki”. Reszta pozostała nieruszona, bowiem gra Anglików z „Azzuri” nie wyglądała kiepsko, więc selekcjoner „Trzech Lwów” postanowił zaufać tym samym piłkarzom.

Gdyby jedno słowo miało scharakteryzować ten pojedynek, byłoby nim – walka. Nie musiałeś znać sytuacji w grupie, żeby widzieć po grze każdej ze stron, iż walczą o życie. Nikt nie unikał brutalnych zagrań. Nawet na co dzień spokojny Gerrard nie odstawiał nogi. Stawka była wysoka, więc wszyscy narażali się w pełni tego słowa znaczeniu, aby móc się cieszyć ze zwycięstwa. Owszem, czasami niektóre zagrania były aż za bardzo brutalne i lepiej powtórek z nich nie puszczać młodym adeptom piłki nożnej, lecz musimy zrozumieć piłkarzy. Chcieli za wszelką cenę zdobyć trzy punkty.

Sam mecz był znakomity od początkowych minut. Anglicy wyraźnie chcieli zacząć spokojniej, ale nie pozwolili im na to wściekli Urugwajczycy, którzy chętnie sięgali po pressing. Jak szalony biegał Suarez, chcąc potwierdzić swoją wypowiedź, w której poinformował, że czuje barbarzyński głód pomocy kolegom. Dawał sygnał do ataku, a reszta drużyny, jak potulne baranki, robiła to co kazał. Dzięki odważnej grze „La Celeste”, Anglia również przyspieszyła, co zaowocowało kilkoma świetnymi akcjami. Pierwszy popis Luiza Suareza miał miejsce w 5. minucie przy rzucie rożnym. Tabarez doskonale rozpracował ten fragment gry i nakazał swojemu gwiazdorowi próbować ostro wstrzelać piłki na bliższy słupek. Napastnik posłuchał i prawie zdobył gola bezpośrednio z cornera. Suarez powtórzył to na początku drugiej połowy, co udowadnia, że Anglicy trochę go zlekceważyli. Jednakże oni w początkowych chwilach pojedynku nie pozostawali dłużni. Po ciekawej akcji środkiem pola, Godin zarobił żółtą kartkę po zagraniu ręką. Ta sytuacja mogła być cezurem całego meczu, ponieważ kilkanaście minut później stoper Atletico uderzył Sturridge’a i arbiter Carballo mógł śmiało pokusić się o pokazanie drugiej żółtej kartki. Oszczędził Urugwajczyka, niemniej jednak ta sytuacja w żadnym stopniu nie obciąża jego konta. Carballo może sobie odnotować w zeszycie świetny występ, ponieważ on i jego koledzy, jako jedni z nielicznych na tym turnieju, nie popełnili błędów. Ponadto Hiszpan wyczuł w jakich nastrojach są zawodnicy i zezwolił im na brutalniejszą grę.

Rzut wolny po ręce Godina chciał przemienić na gol Rooney, co prawie mu się udało, ale jak pokazał ten mecz, musiał jeszcze poczekać na uwolnienie się od mundialowej klątwy.

Po intensywnym początku, nadszedł okres uspokojenia, ponieważ Urugwaj skończył z ciągłym naciskiem na rywala i postanowił ustawiać się na własnej połowie. Aczkolwiek nie oznaczało to końca świetnych akcji. W 16 minucie piłka po strzale Rodrigueza „powąchała” poprzeczkę. Jeśliby wtedy wpadła do bramki, to mielibyśmy kolejnego mocnego kandydata do bramki turnieju, jak nie roku. Ale Synowie Albionu też mieli odpowiedź w postaci… pechowca Rooneya. Po jego próbie z 33 minuty zacząłem wierzyć w jakieś demony, które tylko czekają na okazję, by zniszczyć nam życie. Można przyjąć do świadomości chybienie o centymetry z wolnego, ale żeby po strzale głową z kilku metrów piłka odbiła się od słupka? Czy to pech Wayne’a czy brak formy?

Według zasady „niewykorzystane sytuacje się mszczą”, Urugwaj zripostował nieudaną próbę Rooneya poprzez zdobycie bramki. Oczywiście głównym bohaterem został Suarez, który w naszych oczach przemienił się w wybawiciela swojej drużyny. Ale nie wolno zapominać o Cavanim i jego perfekcyjnym podaniu za plecy angielskich obrońców. To co on zrobił, kwalifikuje się do miana majstersztyku. Musi posiadać coś w rodzaju laserowych mierników, bo wymierzył idealnie cel swojego zagrania. Suarez także dołożył swoje grosze, ponieważ inteligentnie spojrzał, gdzie stoi Hart i pokonał go niemocnym, ale mierzonym strzałem głową. Obaj napastnicy pokazali najwyższy kunszt swoich umiejętności.

Od trafienia Suareza, czyli od 39 minuty, zdawało mi się, że Anglia straciła wiarę. Jeszcze pod koniec pierwszej połowy stwarzała zagrożenie pod bramką Muslery, ale już na początku następnej części coraz śmielej panował na boisku Urugwaj. Zniknął Gerrard oraz Rooney. Coś próbował Sterling, ale jego próby rajdów kończyły się zazwyczaj na którymś z urugwajskich piłkarzy. Za to oni nie pozwalali odetchnąć ani na moment defensywnie Anglii. Po kilku atakach zaczepnych przyszła kolej na dwójkową akcję Lodeiro z Cavanim. Niestety ten drugi nieczysto uderzył w piłkę i nie pokonał Harta w pojedynku 1 vs 1. Podobnie zachował się Rooney, który w 54 minucie po małym zamieszaniu w polu karnym Urugwaju uderzył z kilku metrów. Jednakże zamiast wycelować na dłuższy słupek, kopnął praktycznie prosto w Muslerę. Klątwa wygrywała z Rooniem 3:0.

Od tamtej pory mecz znów nabrał rumieńców. Anglia najwyraźniej zwietrzyła swoją szansę i wyprowadzała kolejne ciosy, które jednak okazywały się niczym w porównaniu z gardą stworzoną przez urugwajską defensywę. Albo piłkę wybijał któryś z obrońców, albo wszystko wyjaśniał będący w dobrej dyspozycji Muslera. Przy okazji mecz stawał się coraz ostrzejszy. Piłkarze przestali kalkulować i nie myśleli o ewentualnych kontuzjach. Dla nich najważniejszym celem była piłka. Oglądanie ich walki o każdy centymetr było czymś pięknym. Dawno, nawet w samej Premier League, nie widziałem takiego poświęcenia jak wczoraj w meczu Urugwaj – Anglia.

W 75. minucie Bóg wreszcie wysłuchał licznych modlitw płynących z Londynu (i nie tylko) i nagrodził Anglików golem, a przy okazji pomógł wreszcie Rooneyowi. Johnson zaliczył świetne podłączenie się do akcji ofensywnej i posłał idealną piłkę w pole karne. Muslera pozostał na linii bramkowej, natomiast Rooney wyprzedził Caceresa i zamknął akcję. Tym razem odbyło się bez niesamowitych parad czy słupków. Rooney wreszcie strzelił swojego pierwszego gola na Mistrzostwach Świata! Pokonał klątwę, kibice przestali go wygwizdywać oraz jego naród na nowo zaczął widzieć w nim bohatera.

Bramka na 1:1 rozgrzała atmosferę do granic wytrzymałości. Taktyki przestały obowiązywać. Chodziło już tylko o wygranie meczu. Zarówno Anglia, jak i Urugwaj, ruszyli do przodu, tworząc coraz lepsze widowisko. Kibice szaleli i piłkarze szaleli. Akcja za akcję, faul za faul. Nikt nie odpuszczał. Tylko… bramek brakowało.

To brakujące ogniwo wywołujące stan euforii u kibiców, pojawiło się w 85 minucie. Kto by pomyślał, że w takim meczu na MŚ, można zdobyć takiego banalnego gola. Muslera wykopał piłkę na połowę przeciwnika. Tam przebywało jedynie dwóch jego kolegów – Cavani i Suarez. Chyba nikt nie wierzył, że z tego może narodzić się nawet strzał. A jednak futbol znów zaskoczył. Cavani oraz Gerrard spotkali się w pojedynku powietrznym, z którego zwycięsko wyszedł kapitan reprezentacji Anglii, ale Cavani zdołał mu przeszkodzić i Brazuca poleciała dalej do przodu. Suarez wykorzystał moment zawahania obrońców, którzy sądzili, iż jest spalony, i dopadł do futbolówki w polu karnym Harta, któremu nie dał żadnych szans mocnym strzałem na oślep. Urugwaj wyszedł na prowadzenie. Po raz kolejny cichym bohaterem został Cavani.

Anglikom nie udało się już zmienić wyniku i przegrali swój drugi mecz. Pozostała im jedynie wiara we Włochów, ale najprawdopodobniej na którymś z lotnisk w Brazylii będzie miała miejsce taka sytuacja: samolot z reprezentacją Hiszpanii przygotowuje się do startu, gdy nagle jest zatrzymany przez reprezentację Anglii, która w ostatniej chwili kupiła bilety do Londynu.

Oczywiście Suarez został piłkarzem meczu, ale według mnie sukces Urugwaju ma też inne twarze. Dzięki Cavaniemu król strzelców Premier League w ogóle strzelał gole. Do tego napastnik PSG wracał się nawet do swojego pola karnego, gdy wymagała tego sytuacja. Innym bohaterem jest Lodeiro. Jego współpraca z napastnikami przebiegała bez żadnych zgrzytów. Na pewno wielu sympatyków Urugwaju chciałoby zadać pytanie: dlaczego nie grał w meczu z Kostaryką? Jego obecność dużo by wniosła i możliwe, że dzisiaj Urugwaj nie cieszyłby się z pozostania w grze, lecz z awansu.
Trzeba pochwalić też Muslerę, który świetnie spisywał się na przed polu i linii bramkowej.

Z Anglików trudno kogoś pochwalić, bo chociaż spisali się rewelacyjnie, to nikt nie wyróżniał się za bardzo. Na pewno na krytykę zasłużył Gerrard, który nie panował w środku pola i rzadko był tym zapalnikiem, który wysadzał bombę. Również Sterling mógł się nie podobać. Za wszelką cenę chciał być gwiazdą i przez to wdawał się w niepotrzebne pojedynki, z których rzadko wychodził zwycięsko.

Spotkanie, które miało miejsce w Sao Paulo, na pewno zapamiętamy na długi czas. Spotkały się ze sobą dwie szanowane ekipy. Niestety tak to już bywa, że któraś z nich przegrała  i najprawdopodobniej zacznie się pakować do domu. Taki jest futbol, taki jest mundial. Ktoś musi odpaść.

/Szymon Kastelik/

Komentarze

komentarzy