Bayern miażdży. Angielska powtórka z rozrywki

Analogii pomiędzy dzisiejszym starciem na Emirates a tym wczorajszym, w którym swoje siły mierzyli piłkarze Manchesteru City i FC Barcelony jest mnóstwo. Dwie angielskie, czołowe drużyny próbowały zmienić hierarchię na szczycie europejskiego futbolu, zrzucając z niego regularnie występujących przynajmniej w półfinałach Ligi Mistrzów drużyny Bayernu i Barcelony. Z podobnym skutkiem – zaczynało się obiecująco, potem było wyrównanie, aż przychodził jeden błąd, który zmieniał oblicze nie tylko tego spotkania, ale i całego dwumeczu: czerwona kartka, gol na 1:0, miazga w posiadaniu piłki i wreszcie dobicie rywala. Kilka minut przed końcem, praktycznie zabijające emocje i zamykające kwestie awansu.

 

Arsenal dużo lepiej radził sobie w meczach 1/8 finału Champions League od swojego konkurenta w wyścigu o mistrzostwo Anglii gdy grał w komplecie, zaś „The Citizens” lepiej prezentowali się w osłabieniu – to główna różnica pomiędzy postawami angielskich ekip w pierwszych meczach wiosennej odsłony europejskich pucharów. Wyłączając to, sympatyzujący z drużynami z angielskiej Premier League przeżywali w dzisiejszym spotkaniu w północnym Londynie małe deja vu. Co prawda mogli się cieszyć, widząc przebieg pierwszej części gry, która przypominała żywcem wyjętą z lwiej części spotkań angielskiej ekstraklasy, ale radość ta nie trwała krótko. Konretnie: do momentu czerwonej kartki dla Wojciecha Szczęsnego.

 

Reprezentant Polski do tego momentu spisywał się bez zarzutu, a parada z pierwszych minut po uderzeniu Kroosa może śmiało kandydować do miana interwencji kolejki. W podobnym tonie można wypowiadać się o innym polskim goalkeeperze, który zastąpił rodaka między słupkami bramki „Kanonierów” – Łukaszowi Fabiańskiemu jednak trochę centymetrów zabrakło, by skopiować wyczyn Szczęsnego i także powstrzymać Toniego Kroosa. Przy bramce, która rozwiała nadzieje piłkarzy ze stolicy Anglii również nie miał większych szans.

 

Podobnie jak Arsenal, grający z najlepszą drużyną świata w dziesiątkę i z Yaya Sanogo w ataku. To po prostu nie mogło się udać. Można gdybać o niewykorzystanym karnym Mesuta Ozila, wtedy pewnie mecz potoczyłby się inaczej, ale w zwycięstwie Bayernu nie ma nawet odrobiny szczęścia czy przypadku. Jeżeli ktoś oglądał mecze hokeja na zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Soczi, a później przerzucił się do północnego Londynu, to niespecjalnie musiał się przestawiać. Wielce prawdopodobne jest nawet, że takiego zamka hokejowego, jaki założyli podopieczni Pepa Guardioli zawodnikom „Kanonierów”, ziemia organizatora Igrzysk nie widziała.

 

Miazga, masakra, rzeź, pogrom – synonimy tego, co działo się w drugiej połowie spotkania Arsenalu z Bayernem można mnożyć w nieskończoność. Bayern zniszczył gospodarzy nie tylko fizycznie, skazując piłkarzy Arsene’a Wengera na bieganie za piłką w osłabieniu, ale także mentalnie. Kiedy przez praktycznie całe czterdzieści pięć minut z niewielkimi przerwami nie dotykasz piłki, tylko przesuwając się w defensywie, biegając za futbolówką i obserwując to, z jaką przyjemnością wymianiają ją między sobą rywale, to w pewnym momencie masz dość. „Kanonierzy” też są sobie winni, bo zdecydowanie za szybko pozbywali się piłki, gdy ta po kilku minutach poruszania się według uznania Bawarczyków trafiała pod nogi gospodarzy. Statystyki są porażające – w drugiej odsłonie Bayern wymienił 512 podań, zaś Arsenal…TRZYDZIEŚCI TRZY.

 

Chociaż w ubiegłym sezonie Arsenal też jechał na Alianz Arena jak na ścięcie, a mimo to wygrał 2:0 w rewanżu (teraz ten wynik dawałby dogrywkę), to ciężko przypuszczać, by ta historia się powtórzyła. Kibice „Kanonierów” mogą być dumni ze swoich piłkarzy, bo do momentu wyrzucenia z boiska Szczęsnego walczyli oni z najlepszą drużyną Bundesligi, Europy i świata jak równy z równym, a nawet mogli objąć prowadzenie, to dzisiaj widać było przepaść. Różnicę klas, która sprawia, że emocje za trzy tygodnie w Monachium są praktycznie niemożliwe.

 

Arsenal FC – Bayern Monachium 0:2 (0:0)
0:1 – Toni Kroos (55.)
0:2 – Thomas Muller (88.)

 

/Bartek Stańdo/