Bayern ma mistrzostwo, teraz obroni Ligę Mistrzów

We wtorkowy wieczór w stolicy Niemiec wreszcie dopełniono formalności. Bayern Monachium jest nowym-starym mistrzem kraju, o czym wszyscy wiedzieli już dawno, a każda kolejka ligowa tylko utwierdzała ich w przekonaniu. Trzeba przyznać, że monachijczycy w tym udowadnianiu swojej wartości wszystkim dookoła są niemożliwi. Niejednej drużynie trafiłby się zły dzień, mogłaby być myślami gdzieś indziej (na przykład przy zbliżającym się ważnym meczu w pucharach), trener mógł za bardzo namieszać ze składem. W olbrzymiej większości piłkarze dzień wcześniej mogli zabalować albo najzwyczajniej w świecie mieć niezwyczajnego pecha. Nie w Bayernie.

Ci, którzy pilnie śledzą poczynania podopiecznych Pepa Guardioli wiedza doskonale, że szanse na odebranie punktów monachijczykom są takie, jak na zwycięstwo Bronisława Komorowskiego w konkursie ortograficznym. Dla tych, którzy tej przyjemności (niektórzy stwierdziliby, że wątpliwej – frajda jak oglądanie walki osiedlowego 'karka’ z przedszkolakiem), z ratunkiem przychodzą liczby. 52 mecze bez porażki, ledwie sześć wpadek remisowych (wszystkie 1:1). Robi wrażenie. 

Rozpływać się nad grą Bayernu nie mam zamiaru, bo to jak chwalenie swego czasu tiki-taki Barcelony – Ameryki nie odkryję, wszyscy choć trochę orientujący się w tej pięknej dyscyplinie sportu wiedzą doskonale, co wyprawia w ostatnim czasie „Gwiazda Południa”. To, że nie ma na nią mocnych nie oznacza jednak, że – jak w poprzednim sezonie – klub z Allianz Arena zdobędzie wszystko, co się rusza i można podnieść do góry w geście triumfu. Teza zawarta w tytule z jednej strony nie jest ryzykowna i takim wróżeniem pogardziłby nawet Wróżbita Maciej, ale na pierwszy rzut oka jest kilka powodów, dla których Bayern mógłby zaliczyć nieprzewidzianą wpadkę w Lidze Mistrzów.

Przede wszystkim niesamowicie silne ćwierćfinały, a co za tym idzie jeszcze silniejsze półfinały i arcytrudny finał w Lizbonie. W1/4 finału Champions League nie znalazło się miejsce dla przypadkowej drużyny, ale jeśli mielibyśmy pod lufą karabinu przyznać którejś to miano, to pewnie wskazalibyśmy akurat na rywala Bawarczyków. Czasy świetności Manchesteru United minęły wraz z odejściem sir Alexa Fergusona i jeśli bez większych problemów mistrzowie Niemiec poradzili sobie z Arsenalem, to tym bardziej powinni dać radę „Czerwonym Diabłom”. Dalej prawdopodobnie trafią na kogoś z trójki: Chelsea, Barcelona i Real.

Z „The Blues” Jose Mourinho klub z Bawarii starł się, otwierając obecny sezon. W Superpucharze Europy piłkarze Guardioli zgnietli Chelsea, ale wygrali dopiero po serii rzutów karnych. Chociaż londyńczycy wydają się być słabsi od wielkiej dwójki z Hiszpanii, to jednak paradoksalnie z nimi Bayern może mieć najciężej. Nie chcę przywoływać finału z Monachium, kiedy to piłkarze ze stolicy Anglii wydarli Ligę Mistrzów gospodarzom, ale właśnie spotkanie się z mistrzem taktyki, motywacji i wielkich spotkań J0se Mourinho na ostatniej prostej może skończyć się każdym rezultatem. W jednym, finałowym meczu może zdarzyć się wszystko, ale… Nie wiem, czy „The Blues” się tam dostaną.

Na drodze stanąć mogą potentaci z ligi hiszpańskiej. Wszyscy w Realu widzą kandydata na powstrzymanie bawarskiej maszyny, ale w Gran Derbi na Santiago Bernabeu zwyciężyła Barcelona. Wydaje mi się jednak, że to bez znaczenia, która ekipa będzie miała za zadanie unicestwić plany Bayernu na zapisanie się historii futbolu z jednej prostej przyczyny, wspomnianej na początku tekstu: liga. Tak, ta sama, którą kilka kolejek przed końcem zgarnął Bayern, a w której ekipy z Madrytu (niewykluczone, że tylko ze stolicy Hiszpanii – nie należy przecież przekreślać Atletico, które przecież lideruje w tabeli) i Barcelony mogą stracić mnóstwo krwi. Tej na ciężkie boje z Bayernem może nie wystarczyć.

Wszystko wskazuje więc na to, że Guardiola po pobiciu wszelakich rekordów i zdobyciu ogromnej ilości trofeów dokona kolejnej rzeczy wykraczającej poza ambicje, a pewnie i sny wszystkich klubów w Europie – wzniesie puchar z wielkimi uszami drugi rok z rzędu. Nikt tego wcześniej nie zdobył? Klątwa? Nie klątwa, tylko… motywacja. Dodatkowy bodziec, który sprawi, że Lahmowi, Neuerowi, Robbenowi i spółce na tym trofeum zależeć będzie jeszcze bardziej. Aż boję się myśleć o tym, co zrobią z rywalami, kiedy ich wskaźnik zaangażowania, skoncentrowania i motywacji będzie się zamykał.

/Bartek Stańdo/