Echa piłkarskiej niedzieli

Wczorajszy dzień był od samego początku naszpikowany wyjątkowymi wydarzeniami. Plan był mniej więcej taki: polecieć na Wyspy i zobaczyć kawał dobrego futbolu, później trochę odpocząć na własnym podwórku bądź przenieść się na Allianz lub Amsterdam Arena, żeby w końcu udać się do Barcelony na El Clasico. Co z tego wyszło?

Gdy Anfield Road wypełniały słowa you’ll never walk alone, w głowach piłkarzy oraz kibiców tworzyły się rozmaite scenariusze tego spotkania. Przecież Liverpool nie doznał goryczy porażki w Premier League w obecnym roku, a Czerwone Diabły w poprzednim spotkaniu efektownie pokonały drużynę Tottenhamu. Wszystkie spekulacje i przypuszczenia uciął jednak gwizdek Martina Atkinsona. Początek spotkania należał do ekipy Luisa van Gaala. Dobrą partię rozgrywał środek pola Manchesteru. Zawodnicy kontrolowali wydarzenia na boisku i zmuszali The Reds do ciągłego biegania. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już w 14. minucie kapitalne podanie Herrery z zimną krwią wykorzystał Juan Mata. W Liverpoolu brakowało jakości. Adam Lallana był często spóźniony, a w środkowej formacji brakowało kreatywności. Piłki posyłane z obrony do Daniela Sturridge’a były zupełnie bezproduktywne. Od razu po gwizdku kończącym pierwszą połowę na myśl przychodziło jedno: żeby mecz nie umarł, potrzebny jest Stevie G. Legenda Liverpoolu, zgodnie z przypuszczeniami, weszła na boisko już w 46. minucie. Po tym, co stało się kilkadziesiąt sekund później, osobiście zastanawiałem się, czy Gerrard nie spędził za dużo czasu na ławce obok Super Mario. Dał się sprowokować i popełnił idiotyczne przewinienie, po którym słusznie został oddelegowany do szatni. Zamiast pomóc zespołowi, postawił go pod ścianą. Szkoda, że arbiter nie był konsekwentny, bo stan wojowników na placu gry powinien zostać wyrównany po brutalnym faulu Jonesa. Jednak szczęście sprzyja lepszym, a grę w przewadze i słabiutką dyspozycję Alberto Moreno wykorzystali bardzo skrzętnie piłkarze United. Dwójkowa akcja Di Maria – Mata, podwójne spóźnienie Moreno i przepiękna bramka Hiszpana. Timing, złożenie się do strzału, odpowiedni kierunek i siła, perfekcja w każdym calu. Jedyne na co było stać podopiecznych Rodgersa, to trafienie niezawodnego Daniela Sturridge’a, który w trudnej sytuacji zmieścił piłkę przy krótkim słupku bramki Manchesteru i wlał nową nadzieję w serca kibicom Liverpoolu. Zmęczonego ciągłym gonieniem piłki Liverpoolu na niewiele było już jednak stać. W samej końcówce pogrążyć odwiecznego rywala mógł jeszcze Wayne Rooney, który podszedł do piłki ustawionej na jedenastym metrze. Na otarcie łez dla fanów Liverpoolu, Simon Mignolet wyczuł intencje strzelca i mecz zakończył się minimalnym, aczkolwiek jak najbardziej zasłużonym, zwycięstwem Manchesteru United.

Po wyspiarskich emocjach odpocząć można było w fotelu przypatrując się kilku spotkaniom. Milika można było jednak oglądać dopiero w ostatnim kwadrancie potyczki z Den Haag, a sam mecz nie miał większej historii. Drużyna z Amsterdamu ostatecznie wygrała 1-0 po samobójczym trafieniu napastnika gości.

O wiele więcej działo się w Poznaniu, gdzie czerwoną kartkę zobaczył bramkarz gości – Arkadiusz Malarz. Osłabił on zespół podwójnie, przerwał akcję przed polem karnym zagrywając ręką i na jego nieszczęście lewonożny Douglas cudownie wykorzystał przyznany stały fragment gry i piłka wylądowała w siatce. Zaledwie cztery minuty później było już 2-0, a kontrę zespołu Lecha precyzyjnym strzałem zakończył Kasper Hamalainen. Grająca w osłabieniu Legia odpowiedziała ładnym trafieniem „fatalnego” Kucharczyka.

Trzecie z wziętych pod lupę spotkań przed Derbami Europy zakończyło się ogromną niespodzianką. Nijaki w grze Bayern Monachium uległ na własnym stadionie dobrze zorganizowanej i skutecznej w ataku Borussi Munchengladbach. Zły dzień miał golkiper gospodarzy. Zazwyczaj niezawodny i pewny w bramce Neuer zawinił przy pierwszej bramce, a przy drugiej mógł zachować się dużo lepiej. Poza błędami bramkarza, nie sposób wspomnieć o braku dogodnych okazji do strzelenia gola. Brak na skrzydłach Arjena Robbena oraz Franka Ribery’ego był nazbyt widoczny w poczynaniach podopiecznych Pepa Guardioli i musieli oni przełknąć gorycz porażki, czym niezmiernie delektował się Mateusz Borek wraz z „ekspertem” Eurosportu. Takie jest życie, pozostało szybko udać się na konferencję, ale obudowę morali pozostawić na potem, bo cała piłkarska Europa czekała przecież na godzinę 21:00.

Gdy zbliżała się „godzina zero”, pierwszą rzeczą, która mogła zaimponować, to oprawa na stadionie Camp Nou. Kapitalna makieta, hymn klubowy i wchodzące na boisko gwiazdy światowego formatu zwiastowały atmosferę piłkarskiego święta. Na papierze każda z ekip w optymalnych zestawieniach, oczy skupione na parę Messi – Ronaldo i pozostawało tylko czekać na popisy głównych aktorów. Wczorajsze El Clasico, przynajmniej w mojej ocenie, to wcale nie był pojedynek wspomnianych wcześniej wirtuozów. Leo zaliczył asystę przy bramce Mathieu i szarpnął parę razy w swoim stylu w końcówce, ale w perspektywie całego meczu był bardzo dobrze neutralizowany przez defensywę Królewskich. Podobnie Cristiano, który strzelił bramkę i oddał jeden groźny strzał z dystansu, ale poza tym nie wyróżnił się niczym szczególnym. Na taki, a nie inny rezultat oraz obraz spotkania, miało wpływ wiele innych czynników. Remis do przerwy to przede wszystkim zasługa praktycznie bezbłędnej gry pary stoperów Mathieu – Pique, którzy zamiast zatrzymywać Cristiano i Bale’a, bardziej musieli się skupić na Benzemie. To właśnie Francuz stanowił największe zagrożenie, był najbardziej kreatywny i nieprzewidywalny w obliczu całego spotkania. Trochę niespodziewanie jego zagrania były najgroźniejsze dla defensywy i bramkarza Blaugrany. Kolejną sprawą jest forma strzelecka, a raczej jej brak u Neymara. Nie trafiają do mnie opinie typu: „był zaskoczony, że dostał taką piłkę” lub „to była jednak trudna sytuacja”. Na tym poziomie trzeba huknąć z pierwszej piłki albo ośmieszyć bramkarza, a przede wszystkim podejmować dobre decyzje. Tego brakuje Brazylijczykowi i gdyby nie brak wartościowych zmienników na ławce, to z pewnością tridente Barcelony obyłoby się bez młodego napastnika. Co jednak nie udaje się Neymarowi od jakiegoś czasu, przypomniał sobie Luis Suarez. Obsłużony przez Daniego Alvesa idealnie zgasił piłkę w polu karnym i boleśnie ukąsił przeciwnika. Urugwajczyk zapisał się w historii Grand Derbi w jak najlepszym świetle, nie grał rewelacyjnego spotkania, ale w kluczowym momencie zrobił to, co do niego należało. Oddać trzeba, że Real też miał swoje okazje i wynik mógł być zupełnie inny, ale taka jest piłka. Liczy się to, co jest w sieci. Mecz bardzo wyrównany, -4 w Madrycie, ale idzie wiosna i różnie to się wszystko może skończyć w La Liga.

Komentarze

komentarzy