Everton biłby się o czołowej miejsca? Steve Walsh zdradza, jakie kandydatury odrzucili „The Toffees”

Myśląc o typowym angielskim „mocnym średniaku”, który od wielu lat bardzo chce, ale nie bardzo mu to wychodzi, jedną z pierwszych nasuwających się myśli jest Everton. Mniej utytułowany klub z miasta Beatlesów co jakiś czas ociera się o wyższe lokaty, ale kiedy już wydaje się, że naprawdę może zacząć myśleć o czymś więcej, przychodzi załamanie.

Ósme, siódme, siódme, szóste, piąte, jedenaste, jedenaste, siódme, ósme, ósme – takie miejsca zajmowali „The Toffees” w ostatnich dziesięciu sezonach Premier League. Z jednej strony zawsze dość mocno, stabilnie, równo, ale brakuje ostatniego kroku, dzięki któremu pozycja w czołówce by się umocniła. Widać to było szczególnie po sezonie 2013/2014, w którym podopieczni Roberto Martineza zajęli świetne piąte miejsce. Potem wszystko znów się posypało.

Nie inaczej jest obecnie. Im częściej słyszeliśmy zapowiedzi o planach budowy mocnej ekipy i walki o czołowe miejsca, tym szybciej drużyna zaczynała zawodzić. Doprowadziło to do tego, że posada Marco Silvy, pracującego w klubie od 2018 roku, jest mocno zagrożona. Zresztą – nie może to dziwić, jeśli klub po 12 kolejkach zajmuje 15. miejsce w tabeli.

Odpowiedni trener na odpowiednim miejscu to podstawa. Pokazuje to przykład Brendana Rodgersa, który w Leicester radzi sobie chyba nawet lepiej, niż oczekiwaliby najbardziej optymistyczni kibice „Lisów”. Ważny jest jednak odpowiedni dobór zawodników – bez nich nawet najlepszy trener „z pustego nie naleje”. Wspomnienie mistrza Anglii z 2016 roku nie jest przypadkowe, bo jednym z ojców sukcesu tamtej drużyny był dyrektor sportowy, Steve Walsh.

To właśnie on odpowiadał w dużej mierze za większość świetnych transferów, z których Claudio Ranieri „ulepił” mistrzowski zespół. Po 2016 roku swoją szansę wypatrzył Everton, podbierając i zatrudniając u siebie Anglika. Czy brak sukcesów „The Toffees” oznacza, że u nowego pracodawcy Walsh pracował gorzej? Okazuje się, że nie.

55-latek zdradził niedawno, jakich zawodników mógł mieć u siebie zespół z Liverpoolu, gdyby tylko posłuchano jego rad i wskazówek. – Gdy byłem w Evertonie, zaoferowałem im umowy z Andrewem Robertsonem i Harrym Maguire’em, mieli kosztować łącznie 20 milionów funtów. Everton ich nie wziął – zdradził Walsh.

Przypomnijmy – po spadku Hull z Premier League w 2017 roku, wielu zawodników było do wzięcia za naprawdę niewielkie pieniądze. 20 milionów za tę dwójkę obecnie wydaje się nieśmiesznym żartem, ale właśnie za tyle zmienili barwy. Robertson został pozyskany przez Liverpool za 8 milionów funtów, a Harry Maguire przez Leicester za 12. Jak rozwinęły się ich kariery, wszyscy doskonale wiemy…

Do klubu z północnej Anglii mógł trafić także inny spadkowicz, czyli Jonny Evans. Kiedy w 2018 roku z Premier League pożegnało się West Bromwich Albion, Evans za niespełna cztery milionów funtów zasilił szeregi „Lisów”. – Miałem gotową ofertę dla Jonny’ego Evansa zanim dołączył do Leicester, ale ponownie go nie ściągnęli – dodał Walsh.

Jakby tego było mało, Everton mógł mieć także niezłego „kozaka” w ofensywie. Obecnie z niemałymi problemami w nowym klubie zmaga się choćby Moise Kean, ale „The Toffees” nie musieliby go ściągać za niemałe pieniądze, gdyby posłuchali byłego dyrektora. – Erling Haaland, napastnik Salzburga. Miałem już jego i jego ojca w klubie, z przygotowanym transferem za 3,4 miliona funtów. Klub jednak nie podziałał mojego zdania.

 

Czego nie zrobił Everton, mając Walsha u siebie do 16 maja 2018 roku, zrobił Salzburg w styczniu 2019. Austriacy zapłacili norweskiemu Molde FK pięć milionów euro, a obecnie mają u siebie jedną z największych nastoletnich rewelacji świata. Pozostaje zadać sobie pytanie: czy można być większym przegrywam? Everton zatrudnił świetnego fachowca, znającego się na swojej robocie, po czym nie słuchał jego rad i opinii. Wystarczyło wyłożyć ok. 25 milionów funtów, by mieć u siebie obecnie trzech graczy z topu. Mniej, niż trzy miesiące temu Everton wydał na… Aleksa Iwobiego.

Komentarze

komentarzy