Zamiast świetnego interesu – niezłe szambo. Sandro Rosell kreował się na transferowego geniusza, sprowadzając na Camp Nou gwiazdę pokroju Neymara za niespełna 60 milionów euro, jednocześnie z pogardą spoglądając na to, co wyczyniają w Madrycie z Garethem Balem. Kłamstwo w tym przypadku miało krótki nos i głupkowaty uśmiech. Sprawa transferu brazylijskiego skrzydłowego śmierdziała od samego początku, jednak dopiero kilka tygodni temu sprawę do prokuratury zgłosił Jordi Cases. Ta zażądała od Barcy najdrobniejszych szczegółów dotyczących sprowadzenia Neymara do stolicy Katalonii. Nie trzeba było długo czekać, by szydło wyszło z worka – zamiast 57,1 mln, o których przekonywał za każdym razem prezydent Barcelony, klub wydał na reprezentanta Canarinhos 95,2 mln euro.
8,5 miliona euro dla spółki N&N, aż dziesięć za podpisanie kontraktu, chociaż przy transferach gotówkowych takich praktyk się raczej nie stosuję, trzy miliony na sparingi z Santosem, podczas gdy ich realna wartość wynosi trzysta tysięcy… Pytania dotyczące co najmniej dziwnych kwestii można mnożyć, chociaż gdyby Rosell wyszedł i chwilę po podpisaniu kontraktu z gwiazdorem z Ameryki Południowej powiedział, ile Neymar kosztował w rzeczywistości, niewielu miałoby pretensję. Najlepszy piłkarz ligi brazylisjkiej, już błyszczący m.in. na Pucharze Konfederacji, a przecież najlepsze lata ma jeszcze przed sobą, marekingowo też strzał w dziesiątkę.
Tak się jednak nie stało, a Rosell – wbrew wcześniejszym wielokrotnym zapowiedziom o transparentności w klubie, dzięki którym wygrał prezydenckie wybory – ciągle coś ukrywał, nie odpowiadał nawet na zarzuty o przywłaszczeniu czterdziestu milionów, a teraz przestał pełnić funkcję prezydenta w katalońskim klubie.
Szczerze? Nie jest mi go szkoda ani trochę, ostatnie co mogę o Alexandre „Sandro” Rosellu powiedzieć, to że pałam do niego sympatią. Swoją droga, były już prezydent FC Barcelony po prostu… nie daje się lubić. Został wybrany przez socios, chociaż dwa tygodnie przed wyborami pojawiły się informację o machlojkach związanych z meczem Brazylia-Portugalia (Rosell oskarżony o korzyści z podpisania kontraktu i posługiwanie sie fałszywymi dokumentami, grozi mu do ośmiu lat więzienia). Jego hasła wyborcze, które zadecydowały o pokonaniu w walce o fotel prezydencki Augustiego Benedito, opierały się w głównej mierze na transparentności, dużej roli socios w życiu klubu, demokratyczności, tradycji i jeszcze raz transparentności.
Jak wyszło w praktyce – wszyscy wiemy. Trzy miesiące po objęciu sterów „Blaugrany” sprzedał prawie świętego w Barcelonie miejsca na koszulce Quatar Foundation, później zamienionego na Quatar Airways. Dla socios, którzy wbrew zapewnieniom Rosella nie mieli nic do powiedzenia, był to szok. Rosell nie zaskarbił sobie także sympatii tym, jak potraktował Erica Abidala, Pepa Guardiolę czy – przede wszystkim – Johana Cruyffa. Holender dla katalońskiego klubu jest czymś więcej niż byłym wielkim piłkarzem i trenerem, tymczasem po zmianie warty w zarządzie Barcelony zrezygnował z funkcji Honorowego Prezydenta, które należało mu się jak psu buda, i oświadczył, że póki Rosell będzie prezydentem, jego noga na Camp Nou nie postanie.
Nie najlepsze relacje łączyły go także z Pepem Guardiolą. Szkoleniowiec, który wygrał z Blaugraną praktycznie wszystko, chciał zatrzymać w klubie Chygryńskiego – Rosell go sprzedał. Guardiola chciał sprzedać Pique, Rosell się na to nie zgodził. Pep nie chciał Fabregasa, prezydent natomiast kupił go za niego spore pieniądze, bo… obiecał kibicom. Zostawmy to, kto miał rację – jakim prawem BIZNESMEN wtrąca się w pracę człowieka, który był wielkim piłkarzem, trenerem, siedzi w piłce nożnej całe życie i tyle osiągnął? Podobne pytanie można postawić w sytuacji z Cruyffem. Rację miała holenderska legenda Barcelony mówiąc o tym, że „kiedy Rosell był kandydatem, był nikim” i że „bardzo brzydko mówić o kimś przez trzy lata źle, będąc nikim”. Teraz Rosell wreszcie stał się kimś – nazwy określające byłego prezydenta nie przypadłyby mu jednak do gustu.
/Bartek Stańdo/