„Nie pamiętam ani drużyn, które grały, ani wyniku spotkania. Nie liczę też meczów, przy których pracuję”

nahorny

„Myślę, że gdybym nie  przeżywał kolejnych spotkań, nie denerwował się przed nimi, to popadłbym w rutynę, co mogłoby się skończyć jakąś katastrofą” – serdecznie zapraszamy na wywiad z jednym z najsympatyczniejszych komentatorów Canal+. Człowiekiem, który ligę angielską zna od podszewki. 

Paweł Wróbel: Jest Pan z wykształcenia prawnikiem, ale też udało się ukończyć Panu podyplomowe studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Jak to się stało, że wola bycia dziennikarzem sportowym wzięła górę?

Rafał Nahorny: Po ukończeniu studiów prawniczych  rozpocząłem pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Elblągu i dostałem się na aplikację radcowską. Ale szybko upomniała się o mnie armia i na rok musiałem iść do Szkoły Podchorążych Rezerwy. Służyłem więc w wojsku, mieszkałem w koszarach, miałem mundur i karabin, stałem na warcie i jeździłem na poligony. A po zakończeniu służby wróciłem do pracy w urzędzie. Kolega z akademika na Żwirki i Wigury, Janusz Basałaj, który pracował wtedy w Przeglądzie Sportowym, usilnie namawiał mnie na powrót do Warszawy, na podyplomowe studia dziennikarskie. Uległem pokusie, zdałem i… szybko uznałem, że więcej satysfakcji osiągnę z pisania o sporcie niż z wkuwania na blachę kodeksów. Najpierw więc dostałem się na praktyki do „PS”, a później, bodajże po dwóch latach, dostałem etat w redakcji.

W Przeglądzie Sportowym spędził Pan osiemnaście lat. Jak Pan wspomina tamten okres?

To były wspaniałe lata, prawdziwa szkoła dziennikarstwa. Poznałem wielu cudownych ludzi – sportowców, trenerów, dziennikarzy. Zajmowałem się głównie piłką nożną i piłką ręczną, ale obsługiwałem też inne dyscypliny sportu. Pamiętam, że wysłano mnie, między innymi, na wyścig kolarski Chełm – Warszawa, że relacjonowałem walkę Przemysława Salety w kick boxingu w Operze Leśnej w Sopocie, pisałem reportaż o kajakarce górskiej, która zginęła tragicznie na torze w Drzewicy. Sporo podróżowałem po kraju – od Mielca do Lubina, od Białegostoku do Szczecina. Za granicę po raz pierwszy pojechałem na finał Pucharu Zdobywców Pucharów, gdy w Rotterdamie zmierzyły się Manchester United z Barceloną.

Później był Canal +. Jaka to się stało, że trafił Pan do telewizji?

Canal+ powstał w 1995 roku. Pierwszym szefem redakcji sportowej został Janusz Basałaj. Zapytał, czy chcę posmakować telewizji. A ponieważ już wtedy pisałem w „PS” o lidze angielskiej, więc spróbowałem. To były czasy, kiedy polska prasa nie poświęcała wiele miejsca zagranicznej piłce nożnej. Początki nie były łatwe, ale wtedy jeszcze niewielu kibiców miało dekodery i niektóre błędy uchodziły mi płazem. W ubiegłym roku minęły dwie dekady, odkąd mam ogromną przyjemność, wraz ze swoimi wspaniałymi kolegami, komentować mecze na antenie Canal + Sport. Zdążyłem też w tym czasie, wraz z Marcinem Rosłoniem, zrealizować także cztery dokumentalne filmy o sukcesach polskich drużyn w europejskich pucharach.

Czy pamięta Pan swój pierwszy komentowany mecz?

Nie pamiętam ani drużyn, które grały, ani wyniku spotkania. Nie liczę też meczów, przy których pracuję. Na pewno był to rok 1995 i w Warszawie nie było jeszcze telewizyjnego studia. Basałaj jeździł do Paryża i tam, z Andrzejem Szarmachem, komentował mecze Premier League.  Ja dołączyłem do „kanałowej” ekipy, gdy mecze można było już komentować w Warszawie z „dziupli”

Czuje Pan tremę, kiedy wchodzi do tej „dziupli”?

Myślę, że gdybym nie przeżywał kolejnych spotkań, nie denerwował się przed nimi, to popadłbym w rutynę, co mogłoby się skończyć jakąś katastrofą. Przygotowuję się więc do każdego meczu. Nie zdarzyło się mi komentować meczu z marszu, bez zajrzenia do angielskich gazet, internetu, notatek. Wiadomo, błędów nie da się uniknąć. Wolę jednak, gdy pomyłki wynikają z mojego zdenerwowania lub tremy niż nieprzygotowania. Nie zawsze wszystko wychodzi tak jak człowiek sobie zaplanuje, ale zawsze staram się dochować należytej staranności w tym, co robię.

Skąd wzięło się Pańskie zainteresowanie ligą angielską?

Odkąd sięgam pamięcią to zawsze interesowałem się sportem, a piłką nożną w szczególności. Moja młodość przypadła na lata siedemdziesiąte i wtedy angielskie drużyny klubowe odnosiły największe sukcesy w europejskich pucharach. Oglądałem z wypiekami na twarzy telewizyjne transmisje z meczów z udziałem Arsenalu, Aston Villi, Ipswich, Leeds, Liverpoolu, Nottingham Forest, Manchesteru City, Manchesteru United.  Nawet jeśli angielskie zespoły przegrywały, co zdarzało się wtedy rzadko, to odnosiłem wrażenie, że piłkarze z Wysp walczą do ostatniej kropli krwi, że zawsze są waleczniejsi i ambitniejsi od rywali. Ja też na boisku, czy to na podwórku, czy w szkole, czy w klubie zostawiałem dużo zdrowia. Gdy miałem kilkanaście lat starałem się więc naśladować Anglików, Szkotów, Irlandczyków, Walijczyków. Uważam, że pod tym względem zaangażowania, waleczności i ambicji Wyspiarze do dziś mogą być wzorem.

W Euro 2016 rozgrywanym we Francji reprezentacja Anglii odpadła w 1/8 z Islandią. Jak oceniłby Pan postawę Anglików?

Kibicowałem, rzecz jasna, przede wszystkim Polsce. Dopiero w dalszej kolejności Anglikom, Walii, Irlandii, Irlandii Północnej i Islandii. Anglia zawiodła najbardziej. Aż nie chce się wierzyć, że mogła odpaść z zespołem, który jeszcze nie tak dawno był chłopcem do bicia dla całej Europy. Odniosłem wrażenie, że Roy Hodgson bał się zaryzykować. No to w takim razie ja zaryzykuję taką opinię, że gdyby Marcusa Rashforda w meczu z Islandią angielski selekcjoner wpuścił na boisko pięć minut wcześniej, to jego zespół dotrwałby przynajmniej do dogrywki, a gdyby dziesięć minut wcześniej, to Anglicy wygraliby 3:2. Oczywiście nie zmienia to faktu, że Anglicy rozczarowali, bo nie potrafili pokonać także Rosji i Słowacji. Drużyna nie trafiła z formą. Co z tego, że była dłużej przy piłce, skoro nie stwarzała wielu okazji do zdobycia gola. Trener postawił na zawodników Tottenhamu, bo ich najwięcej oglądaliśmy w podstawowym składzie. A londyńczycy  w końcówce sezonu w lidze spisywali się słabo. Najpierw przegrali  mistrzostwo Anglii, potem wicemistrzostwo. Mimo to Hodgson niemal bezgranicznie zaufał Harry’emu Kane’owi oraz jego kolegom i… się przeliczył.

Polska doszła do ćwierćfinału, w którym odpadła z przyszłym triumfatorem z Portugalii. Kogo by Pan wyróżnił z naszej reprezentacji i jak ocenił postawę naszych zawodników?

Reprezentacja Polski w każdym z trzech grupowych spotkań miała innego bohatera. Najpierw był nim Bartosz Kapustka, potem Michał Pazdan, a z Ukrainą brylował Kuba Błaszczykowski. W spotkaniach fazy pucharowej takich liderów już nie zauważyłem. Oczywiście jestem zadowolony z tego, że po raz pierwszy w historii awansowaliśmy do czołowej ósemki w finałach Euro.  Wszyscy, jak jeden mąż, mamy chyba pewien niedosyt, bo można było osiągnąć więcej i w spotkaniu z Portugalią najzwyczajniej w świecie zaryzykować. Trener Adam Nawałka osiągnął ogromny sukces — zbudował silny zespół i przywiózł z Francji dobry wynik. Ale w meczach ze Szwajcarią i Portugalią nasi piłkarze za szybko się cofnęli do obrony. Można było odnieść wrażenie, że zawodnicy po strzeleniu gola na 1:0 niemal natychmiast zaczęli odliczać minuty dzielące  ich od końcowego gwizdka, a po stracie bramki na 1:1 marzyli już tylko o rzutach karnych.

Był Pan na wielu dużych imprezach, między innymi  na finałach MŚ w piłce nożnej w USA w 1994, na finałach ME w Szwecji w 1992 , w roku Anglii w 1996 i w Belgii i Holandii w 2000 roku. Który turniej wspomina Pan najlepiej?

Dla dziennikarza zwykle pierwsza wielka impreza jest tą, do której się najchętniej wraca. Dla mnie były to mistrzostwa Europy w Szwecji. Miałem tam okazję rozmawiać, na przykład, z Peterem Schmeichelem. Nie był on wtedy jeszcze gwiazdą Manchesteru United, bo grał tam dopiero jeden sezon. Pamiętam, że kiedy pytałem go, czy ma jakieś transferowe plany na kolejny sezon, to angielscy dziennikarze protestowali, bo bali się, że namawiam duńskiego mistrza Europy do opuszczenia Old Trafford. To były jeszcze czasy, kiedy piłkarze byli do dyspozycji dziennikarzy, chętnie z nimi rozmawiali, nawet w trakcie turniejów rangi ME czy MŚ. Dziś dostęp do zawodników, choćby ze względów bezpieczeństwa, jest bardzo utrudniony.

Sezon w Anglii zapowiada się bardzo ciekawie. Na ławkach trenerskich zasiądą tak wybitni menedżerowie jak Pep Guardiola w Manchesterze City, Antonio Conte w Chelsea czy Jose Mourinho w Manchesterze United. Kogo uważa Pan za faworyta w nadchodzących rozgrywkach?

Ze względu na finały Mistrzostw Europy i turniej Copa America sezon transferowy dopiero się rozkręca. Trudno przewidzieć, w jakich składach zagrają poszczególne zespoły w połowie sierpnia, trudno więc o prognozy. W komfortowej sytuacji znajduje się Chelsea, która nie zagra w europejskich pucharach i będzie mogła skoncentrować się Premier League. Można zatem przewidywać, że drużyna Conte będzie bić się o mistrzostwo. Ale na mistrzowski tron zamierza wrócić także Manchester United. Ze Zlatanem Ibrahimoviciem w składzie i z Mourinho na ławce, Czerwone Diabły wyglądają dziś na bardzo poważnego kandydata do tytułu. Chyba nawet poważniejszego niż Manchester City z Sergio Aguero i Guardiolą. Nie lekceważyłbym jednak także Liverpoolu, Arsenalu i Tottenhamu. Wymieniłem więc już niemal pół ligi, a nie wspomniałem jeszcze o broniącym tytułu Leicester City. Świadczy to tylko o tym, że sezon zapowiada się bombowo. Bo jest jeszcze West Ham, Southampton i Everton.

Jest Pan z Elbląga. Czy drogi Rafała Nahornego skrzyżowały się z miejscową Olimpią?

Jak najbardziej. To zespół, któremu kibicuję odkąd po raz pierwszy przyszedłem z tatą na stadion. Zresztą w Olimpii grałem w trampkarzach. Zaczynałem od bramki, występowałem także w ataku, a kończyłem na prawej obronie. Wygrywaliśmy z Arką Gdynia, Lechią Gdańsk, dostawaliśmy za to baty od Bałtyku Gdynia. Najlepszego wówczas na Wybrzeżu w tej kategorii wiekowej. Tak więc barwy żółto-biało-niebieskie są cały czas mi bliskie. Ostatnio cieszyłem się z awansu drużyny do drugiej ligi. Po raz pierwszy oglądałem Olimpię Elbląg w telewizji, gdy niedawno transmitowano jej barażowe spotkanie z Motorem Lublin.

Czy posiada Pan jakąś swoją ulubioną drużynę?

Tak, ale kibicuję jej tylko w domu, prywatnie. W pracy zaś, gdy jestem na stadionie, czy w „dziupli” o sympatiach zapominam i komentuję mecze najobiektywniej jak potrafię. Jak na przykład, sędzia zasłużenie dyktuje rzut karny przeciwko moim ulubieńcom, to rugam piłkarza, który zawinił, a arbitrowi biję brawo. Nie mam  z tym najmniejszego problemu, choć nazwy drużyny, której życzę wszystkiego najlepszego wolałbym nie zdradzać.

Jest Pan pasjonatem biegania. W jakich biegach ostatnio Pan uczestniczył?

W maju biegłem Wokół Twierdzy Zamość, a pod koniec lipca chcę wystartować w Biegu Powstania Warszawskiego. Czasami,  jakie osiągam, nie powinienem się chwalić, ale w moim wieku, jak ktoś przebiega 5 km w 26 minut, a 10km w 55 minut, to chyba wstydzić się nie musi. Zresztą biegam tylko dla zdrowia i przyjemności, nie dla rekordów.

Czego można Panu życzyć na nadchodzące miesiące?

Na pewno zdrowia i pomyślności w życiu prywatnym. A w pracy jak najwięcej emocji związanych z komentowaniem  meczów w lidze angielskiej i europejskich pucharach. Chciałbym jak najczęściej komentować takie mecze jak ten Liverpoolu z Borussią Dortmund z ubiegłego sezonu. Myślę, że pod względem emocji to spotkanie w tym roku nie miało sobie równych.