Tabela ekstraklasy spłaszczona. Powód do radości czy do zmartwień?

(Źródło: arkagdynia.pl)

Ekstraklasa stała się bardzo wyrównana, szkoda jednak, że nie za sprawą rozwoju słabszych, tylko po prostu regresem najlepszych. Pierwszy i jedenasty zespół w tabeli dzieli zaledwie sześć punktów. Za nami prawie połowa sezonu zasadniczego, a wyraźnego lidera wciąż brak. 

Już od kilku lat mogliśmy zauważyć, że na ostateczne rozstrzygnięcia w ekstraklasie trzeba poczekać przynajmniej do końca fazy zasadniczej, czyli do podziału tabeli na grupę mistrzowską i spadkową. Do tego czasu zespoły grały raczej w kratkę, tak jakby czekając na podział punktów, a tym samym zmniejszenie straty do rywali. Następnie, już po podziale grup, część zespołów znajdowała się w miejscu, w którym nic im nie grozi. Mam na myśli Pogoń Szczecin, która zwykle trafiała do grupy mistrzowskiej, co wystarczało „Portowcom”. Zawodnicy wyglądali, jakby cel już był zrealizowany, tzn. ani mistrzostwo, ani spadek niegroźne, więc po co wypruwać sobie flaki na boisku? W tym sezonie miało być inaczej, dlatego z reformy ESA37 został jedynie podział na grupy, bez dzielenia punktów. Takie rozwiązanie miało sprawić, że nagle miało się „zacząć chcieć” tym wszystkim zespołom, które po podziale były figurantami czy statystami. Zwłaszcza w grupie mistrzowskiej jak Pogoń i przed rokiem Bruk-Bet Termalica.

 

Czy cel udało się osiągnąć? Można na to spojrzeć na dwa sposoby. Pierwszy jest taki, że walka jest mocno wyrównana, każdy się stara i potrafi wygrać z każdym. Mecze są zacięte i trudno wskazać faworyta danego spotkania. Patrząc z tej strony, można powiedzieć, że brak dzielenia punktów przynosi efekty, ale czy na pewno? Śląsk, który nie potrafi wygrać od trzech spotkań, zajmuje jedenaste miejsce i traci do prowadzącego Lecha zaledwie sześć punktów. Sam fakt, że liderujące zespoły zdobywają średnio 1,77 punktu na mecz, nie świadczy zbyt dobrze o poziomie ligi. Spłaszczona tabela jest co najwyżej dowodem na to, że nie ma w tej lidze drużyny, która wybijałaby się ponad poziom ligowy. Oznacza to, że do europejskich pucharów może trafić zupełnie przypadkowy zespół, a nie ten topowy, który ma szansę ugrać coś więcej niż odpadnięcie na etapie eliminacji. Jeszcze kilka lat temu urwanie Wiśle Kraków chociażby punktu było powodem do megadumy, o zwycięstwie nie wspominając.

Teraz wygrana z Lechem, Legią czy Jagiellonią jest czymś normalnym. W ekstraklasie z jednej strony można bardzo szybko popaść w kryzys, bo wygranie czterech kolejnych spotkań wydaje się zbyt trudnym zadaniem. Z drugiej natomiast, jeszcze łatwiej można z tego kryzysu wyjść i wcale nie trzeba patrzeć na terminarz, bo być może trafi się na kogoś z czołówki tabeli. Legia przegrała w tym sezonie już pięć razy, czyli więcej niż jedną trzecią spotkań. Ta sama Legia razem z Jagiellonią i Wisłą Płock może się jednak pochwalić świetną passą trzech wygranych spotkań z rzędu. Na coraz lepszej drodze wydaje się być drużyna mistrza Polski, która w ostatnim czasie mocno rozczarowywała, za co całkiem słusznie była krytykowana. Fakty jednak są takie, że „Wojskowym” brakuje do prowadzącej trójki zaledwie punktu. Oznacza to mniej więcej tyle, że żadna z drużyn nie wykorzystała kryzysu Legii i nie uciekła na bezpieczną odległość.

Legia odniosła jednak siedem zwycięstw, co jest najlepszym wynikiem w obecnym sezonie. Ciekawe są jednak liczby drużyn bez zwycięstwa. W pewnym momencie Cracovia miała na swoim koncie aż dziewięć takich spotkań, ale na szczęście dla Michała Probierza – zespół zdołał się podnieść. O pobicie niechlubnej serii walczy jednak Pogoń Szczecin, która „uzbierała” już siedem spotkań bez zwycięstwa. Biorąc pod uwagę fakt, że „Portowców” czekają jeszcze mecze ze Śląskiem, Legią i z Wisłą, to „rekord” Cracovii ma prawo być zagrożony. Sześć spotkań na zwycięstwo czeka również Piast Gliwice. Jak widać, nie pomogła nawet zmiana trenera na Waldemara Fornalika. Kapitalne widowisko stworzyły zespoły Arki i Jagiellonii. Gospodarze wygrali 4:1, choć jak zaznaczył na pomeczowej konferencji trener Ojrzyński – wynik nie odzwierciedla w pełni wydarzeń na boisku. Faktycznie goście grali bardzo ofensywnie, ale tego dnia Arce sprzyjało sporo szczęścia.

Średnia prowadzącego zespołu w ekstraklasie, to zaledwie 1,77 punktu na mecz. W pięciu najmocniejszych ligach Europy trzeba mieć powyżej dwóch punktów na mecz, aby zająć trzecie miejsce w tabeli. Lech w ciągu kilku tygodni rozegrał już spotkania z mistrzem, wicemistrzem i z czwartą drużyną poprzedniego sezonu. Piłkarze Bjelicy zgromadzili w tych spotkaniach pięć punktów. Mecze z Jagiellonią i z Lechią „Kolejorz” rozgrywał na wyjeździe. To właśnie zespół z Poznania wydaje się mieć wszelkie atuty, żeby odebrać tytuł Legii. Jednak aby tak się stało, „Kolejorz” musi zacząć regularnie wygrywać, a teraz gra mocno w kratkę.

Trzy kolejki wcześniej wielu dziennikarzy i ekspertów zachwycało się Śląskiem Wrocław prowadzonym przez Jana Urbana. Nic w tym dziwnego, zwłaszcza że Śląsk pokonał najpierw Legię, a krótko po tym Lecha Poznań. Problem polega na tym, że po tych dobrych spotkaniach przyszedł czas na remis i dwie porażki, co zepchnęło zespół na 11. miejsce. Krzysztof Stanowski w swoim cotygodniowym felietonie zwrócił uwagę na to, że w w pierwszym składzie Śląska na próżno szukać młodych i wciąż perspektywicznych piłkarzy. W zamian za to, po boisku biegają zawodnicy po „trzydziestce”. W ekstraklasie jak szybko można zostać wychwalanym, tak równie szybko zostać skrytykowanym.

Jest to liga pełna niespodzianek i absurdów. Wystarczyło, aby Romeo Jozak odstawił na bok męczącego się na boisku Moulina i kreowanego na wielką gwiazdę Sadiku, a w ich miejsce wstawić odpowiednio Jodłowca i Niezgodę. Efekt? Piorunujący. Legia wygrała dwa ostatnie mecze z Lechią i z Wisłą, a obie bramki zdobył Jarosław Niezgoda. Ten sam, który przed rokiem strzelał gole dla Ruchu, także przeciwko Legii. Warto dodać, że przy obu golach Niezgodzie asystował Michał Kucharczyk, którego już kilkukrotnie chciano się pozbyć. Rafał Siemaszko w meczu z Jagiellonią oddaje fantastyczny strzał z nożyc, a przecież mało kto by jego podejrzewał o podobne akrobacje. Wydawało się, że takie strzały są zarezerwowane dla piłkarzy sprowadzanych z zagranicy. Jakby tego było mało, mecz z Jagiellonią był dla Siemaszki setnym występem w barwach Arki, a tradycyjnie już zawodnik mierzący 170 cm zdobył bramkę głową. Ekstraklasa staje się coraz mniej przewidywalna. Jest to powód do radości czy do zmartwień?

Fortuna: Odbierz 110 zł na zakład bez ryzyka
+ do 400 zł bonusu

 

Komentarze

komentarzy