Do Premier League wracamy po sporej przerwie. To było trzynaście ciężkich dni oczekiwania na powrót naszej ulubionej ligi, ale oto jest. Jest i stoi przed nami w całej swojej okazałości, choć tak naprawdę to nie do końca. Zabraknie nam dwóch meczów spowodowanych finałem Pucharu Ligi Angielskiej pomiędzy Liverpoolem, a Manchesterem City. Odpoczną jeszcze Everton, który miał się zmierzyć z „The Reds” w derbach Merseyside i Newcastle United. Mimo tego nie mamy na co narzekać – okazji do wspaniałych widowisk z pewnością nie zabraknie.
Swój olbrzymi sukces z poprzedniej kolejki spróbuje powtórzyć Sunderland – pokonali oni wówczas sam Manchester United. To nadal brzmi dumnie nawet, jeśli ten Manchester United swoją grą bardziej przypomina FC United of Manchester. Podopieczni Sama Allardyce’a zmierzą się z West Hamem, który to ostatnio w typowo west hamski sposób zremisował z słabiutkim przecież Norwich City. Tak – dla Młotów dolna połówka tabeli mogłaby właściwie nie istnieć. To właśnie z nimi mają zdecydowanie największe kłopoty.
Wniosek jest prosty. Jeśli West Ham tracił punkty, to robił to głównie z tymi teoretycznie gorszymi drużynami. Sytuacja ta miała miejsce aż dziesięciokrotnie. Nie na Liverpoole czy Arsenale, a na West Bromy karakanów. Taki urok londyńskiego klubu.
Sporo emocji przynieść też powinny starcia Leicester i Tottenhamu. Zespoły, które stoją w angielskiej ekstraklasie na dwóch najwyższych miejscach, będą biły się o powiększenie, bądź zniwelowanie straty. Na pozór łatwiejszą robotę ma Leicester, które zmierzy się z Norwich City. Oczywiście z całym szacunkiem dla Kanarków, ale ich postawa w Premier League z pewnością nie może cieszyć fanów tego zespołu. Zawodzi przede wszystkim defensywa, która jest najgorsza w całej ekstraklasie obok tej, którą dysponuje Sunderland. Krótko mówiąc – nie ma czym się chwalić. Spurs natomiast walczyć będą z ekipą Swansea, i choć postawa walijskiej drużyny w tym sezonie daleka jest od ideału, albo przynajmniej zadowalającego poziomu, to i tak wygląda to lepiej niż w przypadku oponentów aktualnego lidera ekstraklasy. Jest jednak jeszcze coś. Tottenham nigdy z Łabędziami nie przegrał i jakoś nie wydaje mi się by chcieli dokonać tego w niedzielę. No i jest jeszcze Arsenal, który z sąsiadami zza miedzy przegrywa tylko bilansem bramkowym. No i właśnie ten Arsenal zmierzy się w hicie kolejki z Manchesterem United. Odwieczna rywalizacja dwóch wspaniałych drużyn, które ostatnio mocno przygasły. Od ostatniego mistrzostwa Czerwonych Diałbów upłynęły już trzy sezony, a tryumf Kanonierów miał miejsce w kampanii 2003/04. Dość powiedzieć, że wówczas szalał tam Henry, Newcastle United z Shearerem w składzie liczyło się w walce o Ligę Mistrzów, Manchester City był 16, a wyprzedził go Charlton Athletic czy Portsmouth, natomiast Premier League opuściło między innymi Leicester City. Trochę się pozmieniało. Wciąż jednak opłaca się żyć wspomnieniami i liczyć, że najbliższe starcie w jakikolwiek sposób nawiąże do tamtego. Szczególnie do roboty wziąć musi się Manchester United, który ostatnio na Old Trafford wygrał z Arsenalem w… 2013 roku. Sytuację komplikuje jednak fakt, że lista kontuzji jest wyjątkowo długa. Począwszy od pewnych absencji Matteo Darmiana i Rooney’a aż do sporych kłopotów Martiala, Davida de Gei i Smallinga. Kolorowo z pewnością nie jest.
I wreszcie Southampton przepuści atak na pierwszą piątkę BPL. Do Czerwonych Diabłów brakuje im tylko jednego oczka, a wobec faktu, że mają oni Arsenal za rywali, to sytuacja ta może się obrócić na korzyść Świętych. Ich jedynym zmartwieniem jest więc fakt, że walczyć o zwycięstwo muszą z londyńską Chelsea, która jak wiadomo jest niepokonana, od kiedy stery objął Guus Hiddink. Nie można nazwać tego jednak jakimś wielkim plusem wobec faktu, że od kiedy do Soton wrócił podstawowy bramkarz Fraser Forster, to drużyna ta nie straciła ani jednego gola. Mur jaki wznosi Anglik jest absolutnie nie do przeskoczenia. Mam wątpliwości, czy dokonałby tego nawet pewien wąsaty elektryk.