– Jestem jak Cygan, czarodziej. Wyczuwam intencje i atmosferę. Wiele razy, tuż przed meczem, powiedziałem kolegom asystentom: słuchajcie, ten mecz to będzie kicha. I była – mówił kilka lat temu Franciszek Smuda w wywiadzie dla magazynu „Coaching”. Jeżeli przed rozpoczęciem wczorajszego spotkania mag rodem z Lubomi znów wieścił wspomnianą „kichę”, cóż – na całe szczęście bardzo się pomylił. Krotko mówiąc, mecz Wisły z Ruchem stał na całkiem niezłym poziomie. Nie będziemy czarować – liczbą składnych akcji zawodnicy wciąż nie zbliżyli się do poziomu prezentowanego w Anglii czy Hiszpanii, ale jeśli weźmiemy pod uwagę poziom zaangażowania i chęć zdobycia trzech punktów, było niemal perfekcyjnie. Ostatecznie komplet oczek zgarnęli uczniowie innego czarodzieja, pochodzącego ze Złotych Morawców Jana Kociana. Słowak w zawrotnym tempie podbił polską ziemię i jak za dotknięciem magicznej różdżki wprowadził swoją drużynę na sensacyjną, drugą pozycję w tabeli Ekstraklasy.
Przed rozpoczęciem wczorajszych zawodów pewne było jedno: kadrowo Wisła jest w ciemnej dupie. Burliga pauzuje za… dwanaście (!) żółtych kartek, które zdążył zgromadzić od początku sezonu, Jovanović wciąż nie jest gotowy do powrotu na boisko, ze składu wypadł najlepszy zawodnik drużyny, kapitan i „człowiek trzymający władzę” – Arkadiusz Głowacki, a drugi lider, Paweł Brożek, od początku rundy gra z przysłowiową blokadą. I o ile dziurę na prawej obronie bez większego ryzyka można załatać sprowadzonym w trybie „last minute” Dariuszem Dudką (który prędzej czy później i tak wywalczy sobie miejsce w pierwszej jedenastce), o tyle wartościowych stoperów i napastników Smuda mógłby sobie jedynie… wyczarować. Osmana Chaveza wysłano do drugiej ligi chińskiej (musiały decydować względy oszczędnościowe). Efekt? Gordanowi Bunozie partnerował w środku obrony Michał „Elektro” Nalepa, który wprawdzie walczył za trzech na każdym metrze boiska, jednak gdy tylko miał piłkę… ograniczał się do wybijania jej jak najwyżej w trybuny. Jest niemal pewne, że po zakończeniu spotkania pikietujący poza stadionem kibice Wisły wracali do domów obładowani futbolówkami z logo Ekstraklasy. Nie zdziwcie się, jeżeli zobaczycie je wkrótce na krakowskich orlikach. Jeśli chodzi o sytuację w ataku, jest jeszcze gorzej. Brożek znów grał do ostatniej minuty, znów męczył się niemiłosiernie, bo znów…wśród rezerwowych nie było zawodnika, który bez wstydu mógłby zluzować najlepszego strzelca „Białej Gwiazdy”.
Goście z Chorzowa, opromienieni pięcioma zwycięstwami z rzędu, przyjechali na Reymonta jak po swoje. No dobrze, bądźmy dokładni: nie wszyscy musieli przyjeżdżać, wszak w Krakowie mieszkają aktualnie trzej ważni zawodnicy „Niebieskich” – Łukasz Surma, Piotr Stawarczyk i Marek Zieńczuk. Cała trójka w przeszłości występowala dla „Białej Gwiazdy”. W każdym razie Kocian, który przed rozpoczęciem spotkania jak zwykle świetnie wypadł w przedmeczowej rozmówce dla Canal +, po raz kolejny potwierdził trenerski kunszt idealnie nastawiając swoich zawodników na mecz przeciwko wiceliderowi. Chorzowianie wyszli na boisko pewni swoich umiejętności, grali blisko siebie i z żelazną konsekwencją. Mało tego, jako jedna z niewielu drużyn przyjeżdżających do Krakowa, potrafili skutecznie oprzeć się wysokiemu pressingowi gospodarzy i oddawali sporo strzałów na bramkę Michała Miśkiewicza. Wisła strzelała rzadziej, ograniczając się do utrzymywania przewagi w posiadaniu piłki i do przerwy utrzymał się sprawiedliwy, bezbramkowy remis.
W drugiej części gry, najaktywniejsi w szeregach gości Daniel Dziwniel i Grzegorz Kuświk, przeprowadzili perfekcyjną kontrę, dając Ruchowi prowadzenie. Akcja jak z podręcznika: szybie wyjście z kontrą, „Figo z Chorzowa”, czyli Filip Starzyński zagrywa na lewą stronę do wbiegającego Dziwniela, ten dośrodkowuje idealnie na głowę Kuświka… i Miśkiewicz może wyjmować piłkę z siatki. Po stracie bramki, Wisła z każdą minutą grała coraz agresywniej – żółte kartki złapali kolejni obrońcy: Piotr Brożek (będzie pauzował z Legią), Dariusz Dudka i Gordan Bunoza. Idealne, bliźniaczo podobne sytuacje zmarnowali Garguła i Stilić – w obu przypadkach piłka tak niespodziewanie spadała na głowę pomocników z Reymonta, że ci nie mieli czasu odpowiednio złożyć się do oddania strzału. W końcu do siatki trafił Stilić – niestety ze spalonego. Kilka sekund wcześniej Brożek z trzech metrów trafił w Michała Buchalika. Była to najlepsza, a zarazem ostatnia szansa Wiślaków.
– Myślę, że to był dobry mecz, zarówno w wykonaniu naszym jak i Wisły – stwierdził architekt zwycięstwa. Ruch zamienił się z Wisłą, spychając ją na trzecie miejsce w tabeli. Jeżeli „Niebiescy” utrzymają obecną formę… Henning Berg będzie musiał mocno oglądać się za siebie.
/Maciek Jarosz/