Czwartek z kontry: solidny Ruch, genialny Bayern, żałosny Hadaj

Jak niewiele trzeba, by podbić polską Ekstraklasę możemy przekonać się od kilku miesięcy, oglądając mecze chorzowskiego Ruchu. Dryblingów i finezji w meczach nad Wisłą nie uświadczymy niezależnie od tego, czy akurat gra tiki-taka Cracovii, banda świrów Korony czy wesoła defensywa Widzewa, więc na pierwszy rzut oka to, co za chwilę powiem może wydawać się oczywiste. Tak jednak w rzeczywistości nie jest, bo gdyby było, to żaden kibic nie zachwycałby się pracą w Chorzowie Jana Kociana, a sam Ruch nie byłby wiceliderem.

W polskiej lidze wystarczy nie kombinować. Proste? Nie dla wszystkich. Ameryki nie odkryłem? Podobnie jak kilkanaście drużyn Ekstraklasy.

Ruch w ostatniej kolejce ograł Wisłę na jej stadionie i wskoczył na fotel wicelidera. O mistrzostwie rzecz jasna nikt na Cichej nie myśli, tym bardziej, że przecież słowacki szkoleniowiec obejmował drużynę „Niebieskich”, by… uchronić ich przed spadkiem. Obok sześciu zwycięstw z rzędu nikt jednak przejść obojętnie nie może. Pozostaje pytanie: czy Ruch gra tak fenomenalną piłkę, by się nim zachwycać przy każdej możliwej okazji? Czy podopieczni Kociana zwalają z nóg wszystkich obserwatorów ich spotkań?

I tak, i nie. Jak już wspomniałem na początku – dryblingów czy finezyjnych zagrań w wykonaniu „Niebieskich” nie zobaczymy, co dziwić nie może zważywszy na fakt, że ci sami ludzie w ubiegłym sezonie tylko dzięki problemom Polonii Warszawa nie spadli z ligi z hukiem. Ruch gra prosto, schematycznie, do bólu dokładnie i… to wystarczy. Oglądasz Ruch po raz pierwszy i myślisz: „o co tyle zachodu, przecież oni wielkiej piłki nie grają”. Zgadza się, ale jeśli to „nic wielkiego” z taką dokładnością powtarzają w każdym meczu, to robi to wrażenie. Zabezpieczający środek wiekowy Surma zagrywa na skrzydło do również nienajmłodszego Zieńczuka, ten dośrodkowuję do Kuświka i gramy od środka. Za chwilę dla odmiany Starzyński rzuci prostopadłą piłkę Jankowskiemu i jest po meczu.

Po co kombinować? Nie bez powodu Zbigniew Boniek na każdym kroku powtarza, że piłka nożna (a już szczególnie w polskim wydaniu) to prosty sport – wygrywa ten, kto więcej razy trafi w biały prostokąt. Ruch trafia ostatnio często, za co należą się Kocianowi i „Niebieskim” pokłony. A reszta niech nadal wymyśla cuda na kiju…

***

Trochę bardziej męczyć musi się Bayern, chociaż słowo „męczyć” lepiej pasuje do biegających za piłką i ze złością próbujących przeciąć kolejne podanie wymieniane przez uśmiechniętych Bawarczyków. Jeśli ktoś próbuję ten uśmiech z twarzy Guardioli, Robbena, Neuera, Lahma i spółki zetrzeć, to nie kończy się to najlepiej… Pierwsze przykazanie Bundesligi powinno brzmieć: nie denerwuj Bayernu. O słuszności tego rozpoczynającego dekalog niemieckiej ligi zdania dobitnie przekonali się piłkarze Wolfsburga.

„Wilki” postanowiły przerwać imponującą serię 15 zwycięstw z rzędu Bayernu i otworzyły wynik spotkania. Na odpowiedź nie było trzeba długo czekać, chociaż eksplozja złości w postaci kilku bramek przyszła dopiero po przerwie. Gdy wybiła godzina gry na zegarze stadionu Volkswagen-Arena, piłkarze Pepa Guardioli zdążyli wyjść na prowadzenie, poprawić, rozpocząć pogrom, upokorzyć i zamknąć wynik spotkania w niecałe dwadzieścia minut. Po mistrzowsku.

Na deser zawodnicy z Alianz Areny nie dali odrobić strat Arsenalowi i bez większego wysiłku przeszli do kolejnej fazy Champions League, bez szans zostawiając zespół kilka klas wyższy przecież od Hoffenheim czy innego Augsburga. Dominacja Bayernu trwa w najlepsze, czas więc pokajać się i odszczekać wypowiedziane przeze mnie słowa o tym, że Bayern pod wodzą Guardioli zaliczy regres. Wydawało mi się niemożliwe, że ktoś może grać lepiej niż Bayern Heynckessa. A jednak…

Teraz myślę sobie, że zmiana trenera to najlepsze, co mogło się monachijskiemu przytrafić. Już nie chodzi o to, że Guardiola to fachowiec najwyższej klasy i wprowadził Bayern na jeszcze wyższy poziom. Bawarczycy uniknęli jednak tego, z czym zmagała się Barcelona, czyli nomen omen były klub hiszpańskiego geniusza na ławce trenerskiej. Mianowicie – zmęczenia materiału, uczucia spełnienia i sytości, które w decydujących meczach sezonu mogłoby o sobie znać. Wszyscy, chociaż wygrali w ubiegłym sezonie wszystko, co było do wygrania, musieli się zmobilizować raz jeszcze. Chociażby po to, by dobrze wypaść przed nowym trenerem.

Efekt? Piorunujący. Niekiedy najlepszym podsumowaniem są suche liczby, tak jest też w tym wypadku. 68 punktów po 24. kolejkach, bilans bramkowy 72-11 i olbrzymia, dwudziestopunktowa przewaga nad drugą Borussią Dortmund. Nic dodać, nic ująć.

***

Derby to derby. Tak było w Sofii:

***

Strasznie irytujące są te wszystkie dyskusje o naprawie polskiej reprezentacji. Szczególnie, kiedy dochodzi do wymiany wyjętych z kapelusza nazwisk, które niby miałyby naszą kadrę zbawić. W piłkarskiej publicystyce nad Wisłą panuje dziwne przekonanie, że nieobecni mają rację. Przez długi czas Tomasz Brzyski był lekiem na problemy reprezentacji z lewą obroną. Kiedy zagrał, to już nikt go za tak dobrego nie uważa, chociaż przecież ani nie zawalił meczu, ani nie zabłysnął – zagrał tak, jak potrafił. Jak gra od kilku lat.

Wystarczyło nie zagrać w ostatnim meczu ze Szkocją, by wartość Kuby Wawrzyniaka (tak, tego samego, na którego mieli grać piłkarze Podbeskidzia, bo „jest cienki”) poszybowała wysoko. To, że były obrońca Legii oglądał spotkanie kadry w telewizji okazało się jego największym atutem, podobnie sprawy mają z wywołanymi w ostatnich dniach do tablicy Celebanem i Dziwnielem. Ten scenariusz powtarza się, odkąd sięgam pamięcią – wszyscy byli dobrzy, którzy na kadrę nie przyjeżdżali. O ile czasem faktycznie pominięcie Iwana na mundial w Korei i Japonii czy brak powołania od Janasa dla Dudka czy Frankowskiego był skandalem i nieporozumieniem, to zwykle selekcjonerzy aż tak głupi nie są i powołują najlepszych. Nie jesteśmy Brazylią, nie możemy sobie pozwolić na przymykanie oka w kierunku wyróżniających się piłkarzy na obczyźnie.

Gdyby byli tacy dobrzy, to już w reprezentacji dawno by grali. Proponuję więc trochę przystopować z wyskakiwaniem z nazwiskami, które ani kadry nie zbawią, ani konkurencji w reprezentacji nie podniosą. Zawodników w niej występujących mamy najlepszych od lat, najważniejszą kwestią jest ich odpowiednie ustawienie i zmotywowanie. Zapewniam, że to przyniesie większy skutek, niż przyjazd na zgrupowanie Celebana.

***

Kiedy do klubu z Łazienkowskiej przyszło pismo od UEFY, która odsunęła spikera Legii Wojciecha Hadaja od spotkań w europejskich pucharach, jedni byli w szoku, zaś drudzy czekali na podobną decyzję ze strony władz warszawskiego klubu w meczach ligowych. Argumenty europejskiej federacji były jasne i klarowne: Hadaj jest osobą nieobiektywną i nieodpowiednią do bycia spikerem w meczach Ligi Europy.

Nikt spikera stołecznego klubu z meczów ligowych odsuwać nie musiał, Hadaj zrobił to sam. Wykrzykując do kibiców Jagielloni słowa o tym, że nigdy nie będą mistrzami Polski kilkadziesiąt minut przed tym, jak doszło do największej od meczu Ruchu z ŁKS-em w 2004 roku zadymy stadionowej wbił sobie gwóźdź do trumny. – Spiker nie może być obiektywny – tak tłumaczyła się legenda (a przynajmniej za takową uważają go kibice) klubu z Łazienkowskiej. Oczywiście, że nie może. To, że jest kibicem, nawet zagorzałym, jest zupełnie normalne. Przy tym wszystkim trzeba jednak zachować poziom.

Hadaj bardziej pasowałby jako weselny zapiewajło w filmie Wojciecha Smarzowskiego, a nie spiker profesjonalnego klubu z aspiracjami na arenie międzynarodowej. Jego wycieczki w kierunku kibiców gości, głupie, nieprzystające do pełnionej funkcji uwagi i zaczepki irytują już nawet kibiców warszawskiego klubu. Jednym z nich jest Hadaj i właśnie tym usprawiedliwia swoje wszystkie żałosne wywody, a także argumentuje decyzję o niezmienianiu swojego stylu. Wojtku drogi, nikt ci nie broni być kibicem! Mówisz, że będziesz z Legią na dobre i na złe, do końca swojego życia? Bądź! Ale na trybunach. Z dala od mikrofonu.

/Bartek Stańdo/