Ciężkie jest życie trenera w polskiej piłce! Niestety prowizorka wciąż przeplata się ze „spontaniczną spontanicznością”, a bossowie zmieniani są częściej niż bielizna. Ile razy przerabialiśmy już porywczość pana Cupiała? Ile razy po zwolnieniu kogoś słychać te same kandydatury? Co do samego Fraciszka Smudy: można go nie lubić, można śmiać się z jego wypowiedzi, ale nie można zaprzeczyć, że to jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w polskiej piłce i ktoś, kto zawsze nadawał kolorytu tym rozgrywkom. Przy okazji facet, który wyciągnął Wisłę z bagna, poukładał wszystko po swojemu, ale gdy coś zaczęło się sypać, nie dostał szansy naprawienia szkód. Pytanie brzmi: dlaczego i co takiego da teraz drużynie Kazimierz Moskal?
Najbardziej boli, że Smuda nie dostał wsparcia od kibiców, którzy przecież jeszcze niedawno nosili go na rękach. Wyzwiska od frajerów musiały go zaboleć bardziej niż porażka z Zawiszą i to pomimo faktu, iż w swojej karierze słyszał od ultrasów już niejedno brzydkie słowo pod swoim adresem. Dziwi jednak, ze gdzieś po cichu niewybrednie śpiewał też zarząd Wisły, a przecież kto jak kto, ale Smuda akurat cieszył się zaufaniem przełożonych nie tylko ze względu na swoje stosunki z Bogusławem Cupiałem i dobrze wykonywaną pracę, ale też na dość długi kontrakt. Wydawało się, że robienie finansowego „Twixa” i płacenie dwóm trenerom nie jest najlepszym pomysłem przy takich problemach klubu spod Wawelu. Ba, można było mieć wrażenie, że większym priorytetem jest nawet załatwienie problemu ze sprzedażą biletów, tak aby kibice nie musieli czekać w kilometrowych kolejkach i wchodzić na stadion dopiero w drugiej połowie, ale nic z tych rzeczy…
Nie ma jednak wątpliwości, że coś w tej drużynie pękło – nie funkcjonowała ona tak jak należy. Problem rozpoczął się długo wcześniej, niż na początku 2015 roku, bo gdyby spojrzeć na statystyki, „Biała gwiazda” słabo punktowała już od września. Od października do marca wygrała jedynie cztery razy, a w dodatku straciła aż 18 bramek. W poprzednim roku udawało jej się jeszcze przegrywać w dobrym stylu, po ładnej grze, natomiast teraz było już coraz wolniej, coraz słabiej, a poszczególni piłkarze jeszcze niedawno stanowiący o obliczu drużyny, teraz totalnie zagubili formę. Ale to już norma…
Norma, bo niestety po raz kolejny Wisła na wiosnę i Wisła jesienią to dwie różne drużyny. Tę jedną ogląda się bardzo dobrze, czasem wręcz ręce same składają się do oklasków, bo Smuda znów pokazał piłkarzom co to znaczy gra po ziemi na jeden kontakt, przyspieszył rozgrywanie – co jak na polskie warunki jest nie lada wyzwaniem. Przecież jeszcze w niedalekiej przeszłości, bo za czasów trenera Probierza, „Biała gwiazda” grała głównie długą piłkę, a stylu praktycznie nie miała – wszystko opierało się na radosnej twórczości. Może jednak tak trzeba grać w polskiej lidze, bo „Biała gwiazda” sama stała się ofiarą swojej widowiskowej taktyki, a trener nie umiał poradzić sobie z tym problemem. Gra w ataku pozycyjnym wciąż jest w Ekstraklasie strzałem w kolano, czymś niezwykle ryzykownym i rywale z czasem już wiedzieli, jak radzić sobie z krakowską piłką. Szybka kontra, trzy, cztery podania i piłka do silnego „byka” Robaka/Piecha/Kuświka (tu wstawić swojego byka). Oczywiście wyjątkiem są mecze z Legią, Lechem, czy Śląskiem dzięki czemu nawet gdy Wisła przegrywała kibice mogli cieszyć się, bo widowiska były przednie.
Do tego pamiętajmy, że „Franz” przyszedł w trudnym momencie – do Wisły tonącej w długach, będącej w rozsypce po holenderskich eksperymentach. W dodatku wielu piłkarzy odeszło z klubu przez zbyt wysokie zarobki – sztab trenerski nie miał tu nic do gadania, nie mógł powiedzieć czy kogoś widzi w swojej koncepcji czy nie, bo Jaliensy, Ilievy i inni byli zbyt drodzy. Nie mógł robić spektakularnych transferów, a mimo to kapitalnie poukładał klocki w szatni. Niektóre ruchy były prawdziwym majstersztykiem, bo rzadko widzimy w Ekstraklasie takie pozytywne metamorfozy. Raczej odbywa się to często w drugą stronę, ale to już temat na inną dyskusję. Weźmy choćby przykład Miśkiewicza: niby był we Włoszech, niby z kimś dobrym tam grał, ale przecież większość czasu spędził na ławce i nic ciekawego w Italii nie pokazał. Smuda wykazał się sporą odwagą stawiając na „Miśka” i to w momencie, kiedy trybuny wciąż żyły wspomnieniami po Pareice. Idąc dalej: zrobienie z Łukasza Burligi czołowego obrońcy ligi to po prostu mistrzostwo świata. Z całym szacunkiem do Łukasza, ale przed przyjściem Smudy był raczej tykającą bombą i gościem znanym z tego, że potrafi nieporadnie prowadzić piłkę i ewentualnie połamać komuś nogi. Dziś łapie o wiele mniej żółtych kartek, ma trzy gole i cztery asysty i chyba mało który kibic z Reymonta potrafi sobie wyobrazić obronę bez niego. To nie koniec, bo mogło podobać się też przestawienie na środek obrony Marko Jovanovicia. Z Głowackim stworzył jeden z najlepszych duetów stoperów w lidze, a wcześniej bezbarwnie biegał po prawej flance. Bunoza w formie to też robota Smudy, podobnie jak Chrapek, czy Garguła. Ha, na „Gule” wszyscy postawili już przecież krzyżyk, a ten zaliczył niedawno najlepszy sezon w swojej karierze. To „Franz” namówił też Stilicia i Dudkę do przyjścia pod Wawel i chyba można śmiało zakomunikować, że gdyby nie były selekcjoner, Stilić nigdy nie pojawiłby się w Krakowie, bo jak sam podkreślał, zależało mu na odbudowie formy u trenera, u którego czuł się najlepiej. Bo Smuda to trener, który bardzo się zmienił, a jednocześnie nadal pozostał sobą – zachował swoją naturalność i pierwiastek folkloru. Był wymagający – słynne stało się już jego wahadło podczas obozów przygotowawczych, ale jednocześnie potrafił potem przytulić, sypnąć żartem, dać drugą szansę. Takich trenerów piłkarze po prostu lubią.
Żeby nie było tak kolorowo, trzeba wspomnieć też o porażkach Smudy pod Wawelem. Tych też było kilka i może niektóre z nich wpłynęły na taką, a nie inną decyzję prezesa Gaszyńskiego. Przede wszystkim powiedzmy o złych decyzjach personalnych trenera. Inaczej nie da nazwać się przesunięcia Jankowskiego na skrzydło lub do środka pola – to wielki grzech całego sztabu. Zwłaszcza, że Paweł Brożek od pewnego czasu jedynie zbiega niżej, aby odegrać piłkę kolegom i przydałby mu się albo ktoś do pomocy, albo na zmianę. Zamiast takiego ruchu Smuda wolał narzekać. Poza tym miał jeszcze Patryka Stępińskiego, który też jest typowym napastnikiem, a 67 letni szkoleniowiec wolał zrobić z niego skrzydłowego. Na nic były prośby piłkarza w prasie i mówienie, że na bokach boiska nie czuje się zbyt pewnie. Podobnie też sprawa ma się z Łukaszem Gargułą. Pomocnikowi ewidentnie zaszkodziło przyjście Stilicia i od tego czasu widać, że nie potrafi sobie znaleźć miejsca na boisku. Problem w tym, że właśnie teraz do akcji powinien wkroczyć trener i odpowiednio poprowadzić swojego zawodnika. Chyba zbyt pochopne było też sprzedanie Patryka Fryca i Michała Nalepy – obaj powinni otrzymać jeszcze jedną szansę, zwłaszcza, że Nalepa bardzo dobrze radzi sobie na Węgrzech. Generalnie Smuda pozbył się młodych piłkarzy zbyt lekką ręką. Nawet gdy miał krótką ławkę, bał się postawić na Żemłę, Zająca czy Kolanko, a przecież ci chłopcy zdobyli niedawno mistrzostwo Centralnej Ligi Juniorów i byli jakąś nadzieją dla Wisły w tych trudnych czasach. Wyjątkami są Uryga i Chrapek, ale to tylko potwierdza regułę. Ten zarzut wiąże się też z narzekaniem „Franza”. To musiało być dołujące dla piłkarzy: otwierają gazetę, a tam wywiad z ich trenerem i narzekania: „mam za słaby skład”, „nie mam ławki rezerwowych”, „to cud, że wygrywamy, bo to składak”. Od takiego gadania odechciewa się grać i w końcu poszczególni gracze musieli podświadomie wierzyć, że może rzeczywiście są taką bandą z przypadku. Przykład z ławką rezerwowych jest już w ogóle fenomenem, bo o ile w poprzednim sezonie faktycznie był to spory problem i na wiosnę przy wielu kontuzjach zespół miał problemy to teraz, powiedzcie szczerze, który trener (może poza Bergiem i Skorżą) pogardziłby w swoim zespole: Sadlokiem, Sarkim, Stępińskim, Miśkiewiczem czy Barrientosem.
Widzicie zatem, że zwolnienie Smudy to wcale nie taka oczywista decyzja. Nie jest to ani czarne, ani białe i z pewnością długo jeszcze będzie wywoływać dyskusje w środowisku piłkarskim. Były selekcjoner zepsuł kilka rzeczy i na pewno z takiego potencjału ludzkiego powinien wycisnąć więcej. Coś jednak podpowiada, że kryzys byłby niedługo zażegnany i to właśnie przez obecny sztab. Smuda zasłużył na to, choćby przez pryzmat tego jak wspaniale posklejał ten składak, na to, żeby poprowadzić ten zespól do końca sezonu – obojętnie od tego ile błędów popełnił.
A teraz? Bądźmy szczerzy: co zrobi nowy trener, który nie przygotowywał drużyny do rundy, nie miał wpływu na transfery, jest ściągnięty przed ważnymi meczami i nie ma zbyt dużego doświadczenia w pracy? Oj, nasza liga długo jeszcze nie będzie normalna, ale może za to ją kochamy?