Zainspirowany przeczytaniem książki Siła marzeń Alberta Puig’a postanowiłem podzielić się kilkoma spostrzeżeniami dotyczącymi kształtowania piłkarskich talentów.
Kariery profesjonalnych zawodników często wyglądają zupełnie inaczej. Jedni są wierni barwom swojego klubu, inni zmieniają kluby jak rękawiczki. Są tacy, którzy przez całą karierę przechodzą bez większego szwanku, ale historia pokazuje, że nie brak graczy, których karierę przysłaniają wieczne wizyty w gabinecie klubowego specjalisty. Różnic tego typu można by wymieniać bez liku, ale bardzo często jest jeden wspólny mianownik dla piłkarzy – dzieciństwo. Thierry Henry twierdzi następująco: na ulicy uczysz się grać naturalnie. To najmłodsze lata wzbudzają miłość do piłki, wtedy wszystko jest proste, radosne i bezproblemowe. Piłka od rana do wieczora, brak jakichkolwiek barier. No dobra, poza snem i szkołą. Na myśl przychodzi od razu historia Ronaldinho, który potrafił bawić się piłką godzinami. Ogrywani notorycznie koledzy Brazylijczyka niezbyt chętnie spędzali z nim ten czas. Jego czworonożny przyjaciel był jednak zawsze chętny do wspólnej zabawy. Była tylko drobna niedogodność, gdy piłka dostała się w zęby Bomboma, natychmiast zamieniała się w zużytą jednorazówkę. Młody Ronnie musiał więc robić wszystko, aby jej nie oddać. Z pewnością dzięki tej praktyce zdołał ograć niejednego obrońcę światowej klasy w swojej bogatej karierze.
Słodkie dzieciństwo to jednak dopiero początek drogi. Sielanka kończy się w momencie, gdy młodzian musi wyjechać z domu, udać się do szkółki piłkarskiej i zdecydować (często wspólnie lub wręcz nakłoniony przez rodziców) czy chce poświęcić całe życie dla piłki. Przez piłkarskie akademie przewijają się tysiące kandydatów. Należą do nich zarówno zdolni wychowankowie, jak i wyszukane w różnych zakątkach świata, nieoszlifowane talenty. Im gracz jest starszy, tym więcej pracy musi włożyć w doskonalenie swoich umiejętności. Jak słusznie podkreśla Pep Guardiola: Tylko część piłkarskiej techniki jest instynktowna. Resztę trzeba wypracować. A nie z każdym można. Trudny charakter czy nazbyt gorliwi rodzice mogą stać się jedną z wielu przeszkód dla wschodzących gwiazd. Spójrzmy na Roystona Drenthe, który jako nastolatek miał zostać wyrzucony ze szkółki Feyenoordu. Posiadał jednak zbyt duży potencjał i pomimo niezbyt profesjonalnego podejścia do swoich obowiązków, trafił nawet do Realu Madryt. Natury tego człowieka nie udało się jednak ujarzmić nikomu. Teraz gra w lidze tureckiej i raczej można to uznać za schyłek zmarnowanej kariery. Innym niepokornym jest Mario Balotelli, uznawany przez wielu za klasowego zawodnika. Talentu mu odmówić nie można, ale braku skuteczności i dobrych liczb owszem. W każdym klubie pokładano w nim ogromne nadzieje, a później się go wręcz pozbywano. Teraz jest trudnym orzechem do zgryzienia dla trenera The Reds. Jeśli Sturridge, który wrócił po kontuzji, przez parę tygodni zrobił więcej niż Mario od początku pobytu na Anfield, to chyba faktycznie coś jest na rzeczy.
Futbolista musi nauczyć się przede wszystkim pokory. Obecny trener Barcelony, Luis Enrique, stwierdził trafnie: wychowywać znaczy posadzić najlepszego z drużyny na ławce rezerwowych, niekiedy nawet odesłać na trybuny. Mieć szanse na grę na najwyższym poziomie, a wykorzystać do końca taką możliwość, to dwie różne pary kaloszy. Potwierdza to były kapitan Blaugrany, Carles Puyol: aby dostać się do piłkarskiej śmietanki, musisz mieć wyjątkowy charakter. Charakter wyjątkowo odporny na krytykę i na specyfikę piłkarskiego środowiska. Jeżeli zawodnik podpadnie na początku, to nie ma już życia. A jeśli reszta drużyny zobaczy, że docinki czy żarty go frustrują i nie ma dystansu do siebie, to będzie po prostu zniszczony. Nie tyle przez kolegów, co przez samego siebie i swoje wewnętrzne demony. Czasami trzeba być po prostu jak Iron Man – ze stali. Nie chodzi o to, żeby z każdym z zespołu chodzić na małą czarną czy żeby rozmawiać godzinami o wszystkim i niczym. Można tylko wymienić parę konstruktywnych zdań i ograniczyć się do minimum. Istotne jest rozróżnienie, że nie każdy musi być lubiany, ważne że będzie akceptowany. Nie jest to teoria wyssana z palca, ale potwierdzona przez wielu. Między innymi przez Andresa Iniesty, który może podpisać się pod takim stwierdzeniem, skoro powiedział: w szatni słowem kluczem jest szacunek, to dużo ważniejsze niż przyjaźń. Najmocniejsi pozostaną w grze.
Kariery rozwijają się zawsze swoim własnym torem, każdy piłkarz kreuje swoją własną historię. Można zostać obieżyświatem jak Anelka, można mieć swoje pięć minut jak David Odonkor albo być uznawany za najnudniejszego zawodnika na świecie jak Milner. Można otrzeć się o Real Madryt i Milan jak Huntelaar i ostatecznie stać się tylko i aż ikoną Schalke. Można być legendą za życia jak Maldini czy del Piero, wschodzącą gwiazdą jak Lacazette czy Dybala. Możliwości jest mnóstwo, ale sport jest o wiele bardziej skomplikowany, gdyż trudniej jest utrzymać się na szczycie, niż się na niego wspiąć. Lionel Messi wie, co mówi, bo wie, jak ciężko utrzymywać się z roku na rok na piłkarskim świeczniku. To samo mógłby powiedzieć Cristiano Ronaldo, dużo bardziej ekspresyjny w swoich zachowaniach, ale nie mniej skuteczny pod bramką przeciwnika. To właśnie takie wyścigi, o trofea, o dominację jak w przypadku wspomnianej wyżej pary czy po prostu presja i ogromne oczekiwania mogą czasem zabić. Niestety dosłownie. Znany jest bowiem przypadek niemieckiego bramkarza Roberta Enke. Nie poradził on sobie z obciążeniem psychicznym i popadł w depresję. Na co dzień wyglądał z pewnością na normalnego człowieka, każdy przecież ma jakieś kłopoty i troski. Popełnił on samobójstwo rzucając się pod pociąg, a w liście pożegnalnym przeprosił kibiców za ukrywanie swojego stanu emocjonalnego. Można udawać, że nic się nie dzieje, ale presja robi swoje. Mniej drastyczny przypadek, także z niemieckiego podwórka, to historia Sebastiana Deislera, który był zawodnikiem Bayernu Monachium. Ogromny talent, ale ta sama straszna choroba zmusiła go do zakończenia kariery. Nawet na naszym podwórku mamy taki przykład. Człowiek, który grał w Lidze Mistrzów na Wembley i był ulubieńcem kibiców greckich Koniczynek, czyli Igor Sypniewski. Zamiast kończyć karierę w glorii i chwale w pożegnalnym meczu na stadionie Panathinaikosu, to skończył marnie na łódzkich Bałutach. Ta sama choroba. Tyle, że z procentem.
Społeczeństwo woli jednak piękne historie i bicie kolejnych rekordów pokroju Messiego czy Ronaldo, ale nie zawsze wygląda to tak kolorowo. Dzieciaki wpatrujące się w plakaty swoich idoli i oglądające w akcji swoich ulubieńców tak bardzo chcą ich naśladować. Nie zdają sobie jednak sprawy, jaki koszt czasami trzeba ponieść. Oby nigdy nie zabrakło dobrych trenerów i wychowawców, bo akademie piłkarskie to nie tylko piłka. To także kształtowanie człowieka.