Zanim oburzą się wyznawcy Steviego G, a szemrany uśmieszek zagości na twarzach kibiców United, zanim jedni przypomną Stambuł, a drudzy będą udawać poślizg, sprawę trzeba określić jasno. Żegnający się dziś na Anfield Steven Gerrard, to definicja „piłkarza niespełnionego”.
To nie jest tak jak ze zmarnowanymi talentami, tutaj nie pasuje gadka w stylu „mógł zrobić więcej”. Przy całej, okazałej karierze chłopaka z Liverpoolu z wyjątkiem tureckiego akcentu, niemal zawsze pojawia się niespełnienie, pech, czy niemoc zespołu. Turnieje międzynarodowe z reprezentacją? Wtopa. Tytuły mistrzowskie? Wtopa. O sezonie poprzednim, kiedy Demba Ba zdmuchnął świeczki z jego tortu, nawet nie wypada wspominać. Nie chcę jednak burzyć jego autorytetu, fenomenu, wreszcie – po prostu wielkiej klasy piłkarskiej, którą prezentował na przestrzeni wielu lat. Flirt z Chelsea dekadę temu, czy też ewentualne madryckie zachcianki, są tylko pokazem tego, jak rozchwytywany był to zawodnik, jak pragnący osiągnąć wszystko co w piłce najważniejsze.
Po ostatniej bramce z QPR, dziennikarz SkySports zapytał Gerrarda, czy był to jego najładniejszy gol głową w karierze. „Nie, ta w Stambule była ładniejsza” – zacna riposta, niejako przypominająca o koniecznych wyrazach szacunku. Jednak kto wie, czy gdyby wtedy ta bramka nie padła, to Gerrard nie ubierałby się na niebiesko, a w zestawieniach z Giggsem nie byłoby takiej różnicy.
I tu pojawia się problem. Czy jako jeden z trójki najlepszych piłkarzy plebiscytu FIFA w 2005 roku, nie zasługiwał na lepszych partnerów w zespole? Najlepsze sezony kapitana Liverpoolu, to dwa vice-mistrzostwa, duet z Torresem w sezonie 2008/2009 oraz zeszłoroczna kampania z Luisem Suarezem w roli głównej. Giggs miał Ronaldo, Rooney’a czy Scholesa, a paradoksalnie względem liverpoolskiego hymnu, odnoszę wrażenie, że Gerrard w barwach „The Reds” zbyt często chodził sam.
Ten sam problem tyczy się porównań z Johnem Terry’m, Frankiem Lampardem, nawet z Iniestą i Xavim. Steve G z najlepszych lat to demon środka pola z potężnym strzałem z dystansu, wcale nieodstający wielce od wyżej wymienionych poziomem gry. Często ci panowie stawiani są w jednym rzędzie, gdy porównuje się ich przywiązanie do klubowych barw, jednak robi się smutniej, gdy zagląda się do ich szafek z medalami.
Jednak zamiast statuetek, Gerrard złotymi zgłoskami zapisał się swoimi występami. „Oooooh, ya beauty! What a hit son! What a hit!” – wrzask Andy’ego Gray’a po bramce z Olympiakosem w 2004 roku, która dała awans do fazy play-off, powoduje ciarki nawet 11 lat po tym wydarzeniu. Bomba z dystansu w meczu z Middlesbrough i trafienie z finału FA Cup z West Hamem, hat-trick z Evertonem czy pocałowana kamera w wygranym 4:1 meczu na Old Trafford. O deklasacji Realu Madryt w sezonie 2008/2009 nie wspominając. Wszystkie te momenty były dla niego wspaniałe, jednak przez pryzmat braku upragnionego mistrzostwa, często stają się zapomniane przez bezstronnych fanów.
Angielski pomocnik pomimo tych wspaniałych występów dla drużyny The Reds, żegna się z Premier League najgorzej jak mógł. Szpalerem dla mistrzowskiej Chelsea, pozostawiając Liverpool bez Ligi Mistrzów, stemplując swoje ostatnie derby z Manchesterem jako #SG38. Hejterzy dopiszą, że przynajmniej nie miał w tamtym meczu ani jednej straty, ale serca kibiców Liverpoolu, te czerwieńsze niż u innych fanów, przepełnione są żalem. To nie Efekt motyla, tutaj nie da się cofnąć do 45. minuty meczu z Chelsea i ściąć z nóg czarnoskórego napastnika „The Blues” pędzącego na bramkę Simona Mignoleta.
Statystyka mistrzostw razi w oczy. To tak jak przedstawienie ekspertów w brytyjskiej telewizji. Gary Neville – 8-krotny Mistrz Anglii, Jamie Carragher – 737 meczów w Liverpool FC.
Jednak czy to statystyka świadczy o poziomie legendarności? Czy Gerrard był tylko kolejnym dobrym graczem w Premier League? Zdecydowanie nie, to była czysta reklamówka angielskiej ekstraklasy. Symbol i kapitan reprezentacji. I mimo, że niektórzy burzą się na fakt zestawiania go wśród Dalglisha czy Rusha – kolekcjonerów piłkarskich trofeów, Steve G na to miejsce zasługuje, nawet jeśli dopiero american dream w LA Galaxy ma przynieść mu krajowe mistrzostwo. Steven Gerrard nigdy nie będzie wymieniany jednym tchem wśród tych z innej futbolowej planety, ale wielkim piłkarzem był i kropka. I mimo całego swojego sportowego niespełnienia, nie zmieni tego żadne statystyczne zero.