Czerwiec 2007, Teatr Wielki w Łodzi, prezentacja nowego właściciela Widzewa. Dobrodziejem łódzkiego klubu zostaje Sylwester Cacek, a uroczystość odbywa się pod hasłem „Budujemy Wielki Widzew”. Nadzieje kibiców ostatniego polskiego klubu w Lidze Mistrzów zostają rozbudzone do granic możliwości, Cacek przedstawia ambitne, ale jednocześnie w miarę logiczne plany rozbudowy klubu. Kilkanaście miesięcy później syn właściciela, Mateusz, po wizycie na Santiago Bernabeu stwierdza, że pod względem organizacyjnym Widzew jest jak Real Madryt, tylko że na mniejszą skalę. Słowa, które chociaż wzbudziły uśmiech politowania, nie bulwersowały. Przecież było tak pięknie, a miało być jeszcze lepiej…
Plan był prosty – reorganizacja struktur klubowych w ciągu pierwszych pięciu lat, w których Cacek miał zbudować solidne fundamenty pod odrodzenie zasłużonego dla polskiej piłki klubu. Następnie walka o puchary, a później regularne w nich występy. Planu odbudowy Wielkiego Widzewa nie ułatwiła bezprawna degradacja i dwuletnia odsiadka na zapleczu ekstraklasy i to właśnie tym ciągłe trwanie w marazmie i wreszcie zjazd po równi pochyłej usprawiedliwiali niektórzy fani łódzkiego klubu. Teraz usprawiedliwiać Sylwestra Cacka nie zamierza nikt, szczególnie po udzielonym portalowi widzewiak.pl wywiadzie.
– Widać, że zawodnicy dają z siebie wszystko i robią postępy w grze – wywiad rozpoczyna się tymi słowami i już widać, że mamy do czynienia albo z ignorantem, albo niewidomym. Jeżeli nieoddanie choćby jednego celnego strzału na bramkę w meczu, który miał ogromny wpływ na ekstraklasowy byt Widzewa jego właściciel uważa za postęp, to chyba inaczej rozumiemy znaczenie tego słowa. W poprzednim meczu w Gdańsku z tamtejszą Lechią podopieczni Artura Skowronka także ani razu nie zmusili bramkarza rywali do interwencji, czym prawdopodobnie ustanowili jakiś niechlubny rekord – ponad trzy godziny bez celnego strzału na bramkę! Gdy dodamy do tego pozycję w tabeli Widzewa, jego stratę do bezpiecznego, czternastego miejsca, styl gry czerwono-biało-czerwonych czy żenujący i ośmieszający bilans spotkań na wyjeździe (w tym sezonie 0-0-13, łącznie 25 meczów z rzędu bez zwycięstwa na obcym stadionie), to reakcja fanów w ostatnich minutach meczu może dziwić. Ale tylko dlatego, że była tak delikatna…
– Jak nie chcą pomagać zespołowi, to niech nie przychodzą. Niech idą na jazdę figurową, tamsię nie będą frustrować. Dwunasty zawodnik, jakim są kibice, był w tym meczu zdecydowanie najgorszy (…) Gdyby to ode mnie zależało, to bym wyłączył te sektory, na których siedzą ludzie wyzywający piłkarzy.
Dochodzimy do momentu kulminacyjnego wywiadu, w którym właściciel wygania kibiców ze stadionu i zrzuca na nich całą odpowiedzialność za piątkową żenadę, jaką bez wątpienia był występ w meczu z „Miedziowymi”. Dla porządku – żaden piłkarz nie był wyzywany, z trybun słychać było tylko skandowaniem (całkiem uzasadnionego) pytania: „Po co wy gracie, jak wy ambicji nie macie?”, a także – co także zrozumiałe i spotykane chyba na każdym stadionie w Polsce, na którym panowie piłkarze hańbią strój, w którym przyszło im występować – „Widzew to my” i „Kibice dumą Widzewa”.
Poza tym, mówienie o kibicach Widzewa, że nie pomagają drużynie kiedy – pomimo tragicznych wyników i jeszcze gorszej gry – jeżdżą za drużyną po całej Polsce, zwalniają się z pracy by być na meczu w piątek o 18, poświęcają swój czas, pieniądze i wreszcie zdzierają gardło w każdym spotkaniu jest po prostu niesmaczne. Ja wiem, że Sylwester Cacek położył sobie przysłowiową lachę na łódzki klub, że zabawka – jak traktuje czterokrotnego mistrza Polski biznesmen z Piaseczna – po prostu mu się znudziła, ale przed wypowiadaniem tak ostrych słów wypadałoby się zagłębić w najnowszą historię. Nie tak odległą, bo przecież sprzed dwóch tygodni. Wtedy to Widzew przegrywał kolejny mecz, tym razem z Lechem 0:2. Dzięki dopingowi do ostatniego gwizdka udało się wydrzeć „Kolejorzowi” zwycięstwo, co docenił nawet w swoim cotygodniowym felietonie dla „Przeglądu Sportowego” Kazimierz Węgrzyn.
– Nie przez kibiców Widzew jest na ostatnim miejscu w tabeli.
– Zgoda, ale w takiej Anglii czy Niemczech kibic jest z drużyną zawsze. A my mamy kibiców sukcesu. Jak był sukces, to na trybunach było 9 tysięcy widzów, mimo iż to była tylko pierwsza liga. A jak jest gorzej, to plują na własny zespół.
Na usta ciśnie się pytanie: jaki sukces?! Po słowach nazywających kibiców Widzewa kibicami sukcesu każdy czytający te wypociny właściciela Widzewa parsknął śmiechem i nawet nie miał siły dyskutować z mitomanem, bo inaczej Sylwestra Cacka nazwać po prostu nie można. Sukcesem to było to, że znalazło się 5300 chętnych na oglądanie tej żenady. Ci, co znaleźli się w piątek na stadionie są ostatnimi, których można nazwać kibicami sukcesu. W takiej Anglii czy Niemczech… Tam, panie Sylwestrze, już dawno wywieźliby pana jak najdalej od siedziby klubu. Nie mówiąc już o tym, że kibicowanie na przykład w Anglii to często wychodzenie z meczu przed jego końcem, buczenie i gwizdy, nie mówiąc już o braku zorganizowanego dopingu.
Reakcja kibiców była tak naprawdę kumulacją złości i frustracji po wydarzeniach, które regularnie niszczą ich ukochany klub od momentu przejęcia go pod skrzydła biznesmena z Piaseczna. To odpowiedź na pośmiewisko, na jakie naraził właściciel markę „Widzew” na każdym ze stadionów w Polsce, w którym łódzki klub robi za chłopca do bicia. Za bycie czerwoną latarnią ligi, za fatalną sytuacją finansową, która skutkowała obostrzeniami Komisji Licencyjnej, za bierność władz miasta w sprawie stadionu i także właściciela, który przez kilka lat mówił, że wybuduje go bez niczyjej pomocy. Beznadziejna sytuacja, w której znalazł się klub z al. Piłsudskiego sprawiła, że kibice nie wytrzymali. I chociaż ich gniew skierowany był może w nie najlepszą stronę (to nie wina piłkarzy, że są słabi; ktoś ich musiał do Łodzi ściągnąć), to jednak jest całkowicie uzasadniony.
Na kim powinni się fani skupić w stu procentach? Bez wątpienia na tych, którzy do takiego stanu doprowadzili. Mowa nie tylko o Cacku, ale także o ludziach, którymi się otoczył, a którzy szastając pieniędzmi na lewo i prawo bez najmniejszego namysłu sprawili, że dobrodziej Widzewa zakręcił kurek z pieniędzmi. Cięcie kosztów, zatrudnianie piłkarzokopaczy i potężne widmo spadku nie miałoby miejsca, gdyby w okresie dobrobytu Zarząd klubu nie sprowadzał do Łodzi zawodników typu Straton czy Fernando Arriero, których było jak na pęczki i którym płacił niebotyczne kwoty (ten pierwszy nie zagrał ani minuty, zarabiał ponad 20 tysięcy miesięcznie). Chociaż grał w pierwszej lidze, to płacił jak ci z czołówki Ekstraklasy. Jednym słowem: dużo ponad stan. Finansowe eldorado nie mogło trwać w nieskończoność, naturalnym skutkiem były wielkie problemy finansowe, niepłacenie piłkarzom, oddawanie ich za darmo w zamian za zrzeknięcie się długów i wielki zjazd sportowy, który prawdopodobnie skończy się degradacją.
Cacek, jak na mitomana przystało, dostrzega drzazgi w oczach wszystkich dookoła – kibiców, łódzkich dziennikarzy, trenera Mroczkowskiego, PZPN-u, Bońka, łódzkiego biznesu, byłych piłkarzy, Czesława Michniewicza, a gdyby dać mu mikrofon na dłużej pewnie także Ojca Mateusza, Svena Hannavalda, Kubusia Puchatka z Prosiaczkiem i pana Mietka spod monopolowego – ale nie dostrzega belki w swoim. Ta nabrała ogromnych rozmiarów, doprowadziła zasłużony polski klub na skraj upadku i nie ma już ani jednego kibica, który dostrzegałby w niej nawet najmniejsze plusy. Cacek tym wywiadem skompromitował się doszczętnie w oczach wszystkich i wytoczył wojnę z kibicami. Jak ma z zwyczaju – przy tym wszystkim zupełnie zapomniał o Widzewie i o tym, co dla niego dobre. Ostatnią taką rzeczą jest konflikt na linii klub-kibice, który nigdy nie kończy się dobrze…
/BS/