23 marca 2003 roku: Manchester United podejmuje Real Madryt na magicznym Old Trafford. Na boisku szaleje fenomenalny, rodem z Brazylii, Ronaldo, pakując na brytyjskiej ziemi hat-tricka, który przypieczętował awans Realu do półfinału Champions League. To właśnie podczas tego meczu na trybunach zasiadał onieśmielony kopaniem futbolówki Roman Abramowicz. Jeszcze tego nie wiedział, ale niedługo po tym zrobi to samo, co legendarny Brazylijczyk – upokorzy wielki Manchester. Tym razem już nie jako widz, a członek bandy pod nazwą The Blues.
Zwolnił dziewięciu menedżerów w ciągu jednej dekady. Ba, podejmował takie drastyczne kroki nawet wówczas, gdy takie persony kilka miesięcy wcześniej przynosiły mu do rąk cudowne dziecko, czyli Puchar za wygraną w Champions League, który stawał się jego obsesją, kalką dziecięcego marzenia.
Rosjanin od początku zdawał się być nieobliczalny. W pierwszym okienku transferowym po przejęciu klubu wyczarował z rękawa ponad 100 milionów funtów na wzmocnienia. To wszystko, by jego Chelsea mogła raczyć wszystkich tak zwanym „sexy futbolem”. Po to też zwolnił Claudio Ranieriego. Ten, pomimo, że ciągle walczył o finał Ligi Mistrzów, już przed meczem wiedział, że wydano dekret o ścięciu jego głowy, która została podmieniona na tę z serii „The Special One”.
Mourinho, Grant, Scolari, Hiddink, Ancelotti, Villas-Boas, Di Matteo, Benitez – oni wszyscy spróbowali, jak to jest tworzyć zawodowy związek z Abramowiczem. Wszystko wróciło do punktu wyjścia po powrocie tego pierwszego, tego „wyjątkowego”, z którym za pierwszym razem – po kilku wpadkach – nie potrafił się dogadać. Od dwóch lat Mourinho ponownie jest w klubie i wszystko zaczyna kroczyć w dobrym kierunku. Jeszcze kilka lat temu, jeśli ktoś pytał o trzy synonimy Chelsea, większość wypowiadała „pieniądze, pieniądze i…pieniądze”. Ewentualnie do środka pieniężnego dodawane było słowo „zmarnowane”. Teraz jest inaczej. Od sprowadzenia Portugalczyka polityka klubu zdaje się kroczyć w innym kierunku. I to oczywiście nie jest tylko zasługa Abramowicza czy samego menedżera Chelsea, ale przede wszystkim prawej ręki właściciela Chelsea – Mariny Granovskaii. To ona jest mediatorem w rozmowach z klubami na temat transferów. Za rezerwowych u Mourinho (Lukaku, Mata, Schurrle) wyciągnęła w sumie blisko 100 milionów euro. Dzięki temu wszystkiemu pod względem, tak bardzo negowanego, Financial Fair Play, klub z lwem w herbie powoli zdaję się być samowystarczalny jeśli chodzi o sprowadzanie piłkarzy.
Odbiegając od pieniędzy możemy zobaczyć zmianę w temperamencie samego właściciela. Przede wszystkim – chyba najważniejsza sprawa – przeczekał słabszy sezon w wykonaniu swojego klubu, nie doprowadzając do rewolucji na stołku menedżera. Mourinho jako jedyny w Chelsea pod panowaniem Rosjanina dostał sezon przejściowy, by mógł tak jak chce (czego moim zdaniem i tak dostatecznie nie wykorzystał) poukładać zespół. Skutek był natychmiastowy – kilkanaście miesięcy później był tytuł w Premier League i wygrana w Capital One Cup. Potwierdziło się, że cierpliwość jednak popłaca.
Coraz większe przywiązanie do klubu dokumentuje również obecność na spotkaniach kadetów Chelsea, co zwiastuje większą mobilnością w relacjach z młodszymi piłkarzami. Może silą sprawczą były sukcesy młodszych ekip The Blues (między innymi wygrana w Młodzieżowej Champions League), ale to wszystko zmienia obraz z zabieganego Abramowicza na Abramowicza żyjącego klubem, który nie traktuje Chelsea po macoszemu. Widok zamyślonego Rosjanina na meczu drużyny U-21 musi budzić szacunek, tym bardziej jeśli pomyślimy, co działo się w klubie jeszcze kilka lat wcześniej.
Kolejnym krokiem do budowy wymarzonego klubu będzie budowa nowego stadionu. Stamford Bridge, które jeszcze w latach 70-tych było miejscem finału Pucharu Anglii, zdaje się być za wąskie. Niespełna 42 tysięcy widzów na klub z aspiracjami, jakie stawia przed sobą Chelsea, to stanowczo za mało. Władzę chcą poszerzenia do minimum 60 tysięcy, co daje jasny znak, że intencje klubu z Londynu są jasne – chcemy być jeszcze lepsi nie tylko pod względem piłkarskim, lecz także tym wizualnym. Ta wizja przebudowy przynosi szacunek wśród kibiców. Wracając myślami wstecz, to za ich namową Abramowicz w 2005 roku (na 100-lecie istnienia klubu) zdecydował się na zmianę herbu i wrócił do tradycyjnego lwa.
Abramowicz już nie jest zwykłym właścicielem. Jest kibicem, który pomimo chęci wszystkiego co najlepsze dla klubu, nie rozstał się z innymi wartościami. Petr Cech, kiedy kilka dni temu wydał oświadczenie wspomniał, że to po rozmowie z Abramowiczem i jego akceptacji opuścił klub. Jeszcze kilka lat temu taka rozmowa mogła potoczyć się znacznie inaczej, a reprezentant Czech w kolejnym sezonie mógłby być przyspawany do ławki rezerwowych na Stamford i gnić bez możliwości jakiejkolwiek gry.
Jose Mourinho mówi o zbudowaniu swojego dziedzictwa przy Stamford, które pomoże prześcignąć wszystkie inne kluby. Chelsea ma być dominatorem w kolejnej dekadzie. Portugalczyk doskonale wie, że bez obecnego właściciela ta sztuka może być zwykła utopią. A po transformacji, jaka dopadła Abramowicza w przeciągu 12 lat, może się okazać to jeszcze bardziej łatwe, niż sobie sam „The Special One”, wracając do Londynu wyobrażał. W końcu postawienie znaku równości przy słowach Abramowicz i Chelsea już nikogo nie dziwi. Nawet samego Rosjanina.