Wtorkowy freestyle – odcinek drugi

NAJLEPSI Z NAJLEPSZYCH

Odkąd moją codzienność tworzy piłka (czyli od zawsze), nie przypominam sobie podobnego weekendu. O sobotnio-niedzielnych zdarzeniach można by pisać bez końca. Jak słusznie zauważył Przemysław Rudzki, na Wyspach grano w tenisa: Chelsea wygrała swojego seta „na czysto”, Liverpool z dwoma przełamaniami (6-3), a „The Citizens” byli na najlepszej drodze do rozbicia Fulham, gdy nagle Felix Magath skreczował i udał się do szatni. Tysięczny mecz Wengera na ławce trenerskiej „Kanonierów” okazał się jednocześnie jednym z najgorszych. Tysiąc pierwszy już we wtorek ze Swansea, a w sobotę… potyczka z City. Śmiać mi się chce, gdy pomyślę o strachu, jaki musi czuć Wenger przed pojedynkiem z Pellegrinim. Kolejna kompromitacja załamałaby chyba każdego, no, może poza Wojtkiem Szczęsnym, który zdecydowanie nie wygląda na zestresowanego nieciekawą sytuacją klubu.

Nie ma sensu aktualizować dokonań strzeleckich Luisa Suareza – w środę dzisiejsze statystyki i tak będą przeterminowane. Na Anfield przyjadą „Czarne Koty” z Sunderlandu i najpewniej dostaną srogi łomot. Urugwajczyk jest liderem klasyfikacji strzelców, asystentów i murowanym faworytem do zgarnięcia nagrody dla piłkarza sezonu Premier League. Konkurencja? Moim zdaniem po angielskich boiskach biega obecnie tylko jeden człowiek, który długimi momentami dorównuje „Gryzoniowi” – oczywiście chodzi o Edena Hazarda. Chciałbym móc napisać to samo o Sergio Aguero, ale „Kun” nie wytrzymał tempa narzuconego przez wymienioną wyżej dwójkę. A jeżeli jesteśmy już przy najlepszych, mam także swój typ na idealną drużynę bieżącej kampanii – obrona z Chelsea, środek od Pellegriniego i szaleni napastnicy Brendana Rodgersa. Może wówczas angielskie kluby byłyby w stanie postraszyć Bayern Monachium? Póki co, Guardiola i spółka mogą cieszyć się z wylosowania najsłabszej (obok Borussii) drużyny spośród ćwierćfinałowej ósemki, czego oczywiście Pep za nic w świecie nie przyzna. Jednocześnie jestem pewien, że Manchester przeciwko Bayernowi rozegra swoje dwa najlepsze mecze w sezonie (co oczywiście nie oznacza awansu). Zresztą, nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość – jesteśmy w Europie, tu gra się co trzy dni. Dziś wieczorem na Old Trafford derby, w których zdarzyć może się absolutnie wszystko.

HALO, HISZPANIA, SKĄD WY ICH WZIĘLIŚCIE?!

O Gran Derby napisano już wszystko, a nawet więcej, toteż z mojej strony tylko dwie króciutkie uwagi. Primo: zorganizowaliśmy konkurs, w którym zadaniem było wytypowanie poprawnego wyniku niedzielnego hitu. Nie udało się nikomu, a komentarzy zgromadziliśmy niespełna dwieście. To jest właśnie futbol proszę państwa. Jednocześnie z pewną dozą satysfakcji stwierdzam, że mi oraz Erykowi Skrzypczakowi (pozdrawiam) udało się postawić na 4:3… tyle, że dla Los Blancos. I secundo: nie uważam, żeby ten mecz zasługiwał na miano spotkania w ramach dyscypliny zwanej piłką nożną. To było coś znacznie więcej i na razie nie wiem, jak nazywa się sport, który uprawiają zawodnicy z Madrytu i Barcelony.

Aha, tertio: w momencie, gdy na Twitterze (www.twitter.com/Jarosz_zzp) miałem napisać, iż odkąd z Madrytu wyprowadził się Jose Mourinho, atmosfera Gran Derby zyskała coś w rodzaju elegancji i wzajemnego szacunku, Pepe postanowił zepsuć mi całą koncepcję i rozpoczął swój koncert. Przysięgam, że nigdy w życiu nie widziałem podobnego zawodnika i nigdy nie sądziłem, że ktoś, kto potrafi tak dobrze grać w piłkę, może być jednocześnie nikim. A jednak. Szefostwo Realu Madryt może sobie pozwolić na zakup dowolnego obrońcy, który jednocześnie nie będzie co kilka tygodni rujnował wizerunku klubu. W tej sytuacji dalsze trzymanie Portugalczyka w składzie robi się kompletnie bez sensu, a jeżeli dodać do tego Serio Ramosa i jego kilkanaście (a może i dwadzieścia?) czerwonych kartek, wychodzi na to, iż środek obrony jednego z najlepszych klubów świata tworzy dwóch wariatów. Ale może jest w tym jakiś ukryty sens, którego nie jestem w stanie zrozumieć?

RYBA (NIE) PSUJE SIĘ OD GŁOWY

Zakładajcie spadochrony, spadamy do Polski. Nad Wisłą z wolna ruszają rozgrywki niższych lig i jako ich uczestnik mam do przekazania jedno: nigdy nie dogonimy zachodniej cywilizacji. Stan boisk, po których biegają przyszli następcy Lewandowskiego, wciąż ten sam: więcej ziemi niż trawy, nierówności powodujące setki zerwanych więzadeł i dziury, które w całości przykrywają co niższych zawodników. Stara prawda, traktująca, że ryba psuje się od głowy, nie ma żadnego zastosowania jeśli chodzi o piłkę nożną. Jest wręcz przeciwnie – najpierw należy wykonać furę roboty „na dole”, by potem móc zbierać plony w postaci silnej Ekstraklasy i kadry narodowej. Prawdopodobnie nic z tego nie będzie. Samozadowolenie ludzi, którzy organizują rozgrywki na niższych poziomach, nie pozwala na jakiekolwiek zmiany. Zbigniew Boniek może ocieplać wizerunek PZPN, Jan Tomaszewski może proponować zmianę nazwy tej organizacji na Polską Federację Piłkarską (czy coś w tym stylu), a Roman Kosecki za pośrednictwem Twittera może nadal trąbić „PRACUJEMY OOOOO!!!”. Pracujcie panowie, pracujcie. Na szczeblach wojewódzkich wasz zapał nie znaczy nic, tu jest dokładnie tak, jak było rok, pięć i dziesięć lat temu. I, żeby nie było wątpliwości, sędziowie nadal przekręcają mecze. W tym sezonie dwa razy byłem naocznym świadkiem.

Na koniec podziękowania dla Bolka, który wykonał grafikę dla „Wtorkowego freestyle” – grafika z miejsca stała się dumą tej kolumny, jeszcze raz dzięki!

/Maciek Jarosz/