1.Niebiesko-czerwone starcie. Spotykają się ze sobą już 190. raz. Od zawsze walka ta niesie ze sobą niesamowite emocje. Tym razem będzie ona wyjątkowa z jeszcze jednego powodu.
Petr Cech. Czeski bramkarz to prawdziwa legenda Chelsea. Rozegrał w jej barwach ponad 330 spotkań, a teraz… broni bramki Kanonierów. Tym samym dołącza on do imponującej listy zawodników, którzy występowali po obu stronach barykady. Emmanuel Petit, Nicolas Anelka, Ashley Cole czy też największy wróg i zdrajca Arsenalu ostatnich lat – Cesc Fabregas. Gracze nieprzeciętni, niebagatelni. W obu klubach pokazywali naprawdę wysokie umiejętności, a Cech tylko potwierdza tę teorię. W obecnym sezonie jest jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym golkiperem całej ligi.
Tegoroczna kampania jest też wyjątkowa z innego powodu. Forma The Blues to chyba największy zawód jaki mógł spotkać fanów tego zespołu. Co prawda od kiedy trenerem został Guus Hiddink jest nieco lepiej, lecz nadal nie można mówić o dobrej, regularnej grze mistrza Anglii z poprzedniego sezonu. Doszło nawet do tego, że Holender oficjalnie stwierdził, że Chelsea będzie bić się raczej o utrzymanie niż o europejskie puchary. Nawet ostatnie pięć meczów nie napawa dumą. Co prawda nie przegrali, ale wygrali tylko raz. Prócz tego remisy i to jakie! 3:3,2:2,2:2 i 0:0 z Manchesterem United. A Arsenal? Zwycięstwa, remisy, porażka. Łącznie 8 punktów. Więcej niż Chelsea. I coś czuję, że w najbliższym meczu więcej bramek zdobędą właśnie Kanonierzy.
2.Przepraszamy, coś, coś się zepsuło i nie było nas słychać. Teraz jednak postaramy się nawrócić i wzbić się na wyżyny.
Milczenie Orłów. Tak można określić stan w jakim znaleźli się podopieczni Alana Pardew w ostatnich pięciu spotkaniach. Zdobyli w nich, uwaga, uwaga piękne i kształtne dwa punkty. Zaledwie dwa oczka wywalczone w bezbramkowych remisach z Bournemouth i Swansea. To zdecydowanie nie jest coś na co liczyła drużyna Crystal Palace. Do tego wszystkiego doszły oczywiście trzy porażki i doprawdy nie wiem, która z nich bardziej zabolała stołeczny klub. Czy porażka w derbach z Chelsea, kompromitacja w starciu z Aston Villą, a może rzeź w wykonaniu Manchesteru City. Naprawdę trudny wybór.
Nie będzie jednak łatwo wjechać na właściwy tor. O ile Orły w ostatnich meczach tylko przegrywały to ich rywale, czyli zespół Tottenhamu rozwinęli pełny wachlarz punktowych kombinacji. Był remis – z Evertonem, była też porażka – z Leicester, ale Spurs zdołali też wygrać – na tarczy wracali do domu piłkarze Sunderlandu. Za podopiecznymi Argentyńskiego szkoleniowca przemawia też historia ostatnich spotkań. Klub z Londynu triumfował ostatnio 10 stycznia poprzedniego roku, ale było to ich pierwsze zwycięstwo nad Tottenhamem od 2005 roku. Dziwna i krótka jest historia tych derbów. Przy tym wszystkim jednak wciąż pozostaje emocjonująca.
3.Derby utrzymania. Powoli, powoli, powoli wygrzebują się z marazmu. Rozpędzają się jak stary, porządny traktor Ursus. Obawiam się jednak, że skończą podobnie jak Ursus.
22 kolejki angielskiej ekstraklasy za nami, a oni mają… 12 punktów. To delikatnie więcej niż 0,5 oczka na mecz. Nie trzeba być geniuszem żeby stwierdzić, że Aston Villa nie prezentuje się dobrze, mówiąc oczywiście w telegraficznym skrócie. Co prawda ostatnie pięć meczów wypada dość dobrze. The Villans zdołali raz wygrać i dwukrotnie zremisować i to nie z byle jakimi zespołami. Najpierw wyszarpano punkt w meczu z West Hamem, następnie po fatalnym błędzie bramkarza pokonano Crystal Palace, a ostatnia kolejka znowu okazała się stać pod znakiem podziału punktów. 1:1 w meczu z Leicester City tchnęło kolejny powiew nadziei w serca fanów drużyny z Villa Park, nawet jeśli zostało one wywalczone głównie przez bramkarza Marka Bunna.
West Brom natomiast przeplata świetne występy takie jak ten z Chelsea (2:2) czy ze Stoke City (2:1) tymi fatalnymi. Na myśl o nieudanych spotkaniach przychodzi do głowy mecz z Southampton, który The Baggies przegrali aż 0:3. Nie na to liczył Tony Pulis i to z całą pewnością. Teraz jednak nadarza się błyskawiczna szansa na rehabilitację. Ostanie mecze w Premier League pomiędzy tymi zespołami dostarczały naprawdę dużo emocji, a w pamięci kibiców obu drużyn z pewnością tkwi starcie, w którym padł wynik 4:3 dla Aston Villi, mimo, że West Brom prowadził już 2:0. Podobnych emocji raczej nie ma co oczekiwać, ale i tak powinno być ekscytująco.
4.I thought you died alone, a long long time ago. Nie spodziewałem się, że znowu Cię tu ujrzę. Witaj z powrotem. Witaj wśród najlepszych.
Jermain Defoe nie przestaje nas zadziwiać. Gdy w 2014 roku przeniósł się z Tottenhamu do kanadyjskiego FC Toronto wydawało się, że Anglik nie strzeli już nic w Premier League. A jednak powrócił. Najpierw do Suprs na wypożyczenie, a następnie transfer definitywny i napastnik dołączył do innej ekipy – wybrał Sunderland. I to właśnie w drużynie „Czarnych Kotów” znowu zaczął straszyć.
Najboleśniej przekonał się o tym Łukasz Fabiański i jego Swansea City. W bardzo ważnym pojedynku bezpośrednich kandydatów do spadku, lepszy okazał się były snajper reprezentacji Anglii, który w lidze angielskiej poprawił swój licznik o trzy i tym samym ma już na koncie 137 bramek. W tym sezonie strzelał już Aston Villi i to dwukrotnie, Crystal Palace, Evertonowi, Leicester i jeszcze raz Łabędziom. Były gracz West Hamu znowu pokazał pazur i widać, że ma ochotę na więcej i więcej.
Szansę na zbliżenie się do Robina van Persiego będzie miał już w najbliższym meczu z Bournemouth. Wisienki już raz pokonały podopiecznych Sama Allardyce’a, ale Defoe nie zdobył gola w tamtym spotkaniu. Teraz nadarza się okazja na rewanż i poprawienie swojego strzeleckiego wyczynu. Sunderland musi wygrywać, a z Jermainem Defoe u boku wiele jest możliwe.
5.Podtrzymać passę. Jedyna obok Chelsea drużyna w lidze, która w ostatnich pięciu meczach nie odniosła ani jednej porażki. Kto to taki? Manchester City.
Nie pokonało ich Leicester, nie pokonało ich Crystal Palace ani tym bardziej Sunderland. Everton i Watford też okazały się być za słabe. To dlaczego mają teraz bać się West Hamu? No cóż, może dlatego, że Młoty ostatnie spotkanie z Obywatelami wygrały. Był to czas w którym żaden z topowych zespołów Premier League nie mógł się czuć bezpiecznie i spokojnie w momencie starcia z podopiecznymi Slavena Blicia. Pokonywali niemal każdą liczącą się drużynę i… przegrywali z absolutnymi przeciętniakami. Mam jednak wrażenie, że w Londynie tęsknią za tamtymi momentami. Choć patrząc na aktualny układ tabeli to zdecydowanie nie jest źle. Powrót Payeta znowu zrobił swoje. Francuz pojawił się na chwilę w meczu z Liverpoolem i wytworzył dla swojej drużyny więcej okazji i realnych zagrożeń, niż zdołali to zrobić dla The Reds Chrisitan Benteke czy Roberto Firmino. Rekonwalescent zawstydził resztę. Jednakże absolutny popis dał w meczu z Bournemouth kiedy to kropnął pod poprzeczkę bramki Artura Boruca wykonując rzut wolny. Polak był zupełnie bez szans.
Bez szans nie będzie jednak Manchester City. Obywatele z pewnością będą się starać zatrzeć złe wspomnienia z ostatniej potyczki ze stołecznym klubem. Chcą też utrzymać historię, bo po raz ostatni przegrali w domu Żelaznych w 2014 roku. Passa może być więc w tym wypadku podtrzymana podwójnie.