1. Sąsiedzi. Manchester United i Manchester City są nie tylko geograficznymi sąsiadami. Poprzez ostatnie wyniki obu tych ekip, napotykamy sytuację gdy plasują się one sobie obok siebie również w tabeli angielskiej ekstraklasy.
Obywatele ostatnio nie popisali się w meczu z Leicester, ale na dobrą sprawę nierówną grę prezentowali już od trzech spotkań. Przyszedł wyrwany remis z West Hamem, wymęczona wiktoria nad Sunderlandem, ale szczęście musiało w końcu opuścić podopiecznych Chilijczyka Manuela Pellegriniego. Lisy okrutnie zlały byłą drużynę Kazimierza Deyny i wygrana była absolutnie zasłużona. Leicester tylko umocniło się na pozycji lidera, a ich oponenci zamiast nadrobić stratę, polecieli w dół. Football, bloody hell.
Natomiast Czerwone Diabły niespodziewanie przestały przysparzać swoim fanom bólu głowy. Od meczu z Southampton kiedy to nie pokazali absolutnie nic, a sam mecz był tak bardzo nudny, że nawet Dżuma Alberta Camusa ciekawszą zdawała się być, rozegrali podopieczni van Gaala dwa naprawdę dobre mecze. Pierwszy to rzecz jasna popis strzelecki w starciu ze Stoke City, a drugi to remis w starciu z Chelsea. Co prawda większa w tym zasługa Davida de Gei niż jakiegokolwiek taktycznego geniuszu Holendra, ale tajemnica poliszynela zobowiązuje.
Oba te kluby, te dwa molochy z Manchesteru będą w następnej kolejce grały o coś. O coś naprawdę dużego. Z jednej strony klub z Old Trafford podejmie Sunderland, który to wyrywał ostatnio punkty odwiecznemu rywalowi swojego dzisiejszego przeciwnika – Liverpoolowi, a z drugiej The Sky Blues mierzyć będą się z ekipą Spurs, która to wreszcie prezentuje się tak, jak tego się od wielu sezonów oczekuje. Dwa zupełne różne mecze, dwaj zupełnie różni rywale. Cel jeden – odjechać drugim.
2. Śladami przyszłych mistrzów. Takim hasłem chcą się teraz kierować piłkarze Aston Villi. Tylko czy wyczyn Leicester z poprzedniego sezonu da się w ogóle powtórzyć? Wydaje się to być niemożliwym, ale jak wiemy doskonale od Shii LaBeoufa „nothing is impossible”. Pozostaje zatem dołączyć się do modlitw Remy’ego Garde i wierzyć, że taki cud nastąpi.
Pierwsze koty (czy też kanarki) poszły już za płoty, teraz kolej na nieco trudniejszy test. Na Villa Park przyjeżdża Liverpool. Ewentualne zwycięstwo w tym spotkaniu dałoby niesamowitego kopa na resztę sezonu i pozwoliłoby wciąż wierzyć w utrzymanie. A przywódcą, wręcz Leonidasem tej misji ma być Gabriel Agbonlahor. W meczu z Norwich przypomniał nam, że strzelać wciąż potrafi, a to właśnie tego długimi momentami w tym sezonie The Villans brakowało.
Po drugiej stronie barykady Liverpool. Liverpool, który nie przeżywa teraz najlepszych chwil. Liverpool, który odpadł właśnie z FA Cup. Ale też Liverpool, do którego wracają kluczowi gracze. Sturridge już z West Hamem przypomniał o swojej nienagannej technice. Teraz z pewnością będzie chciał przypomnieć o tym, jakim to skutecznym napastnikiem jest. A przeciwnik na takie przypominanie wręcz szyty na miarę. To właśnie z Aston Villą pod koniec września Anglik po powrocie wpakował dwie bramki. Czas na deja vu?
3. Moja bramka murem zastawiona. Od kiedy do bramki Southampton wrócił ich podstawowy bramkarz – Fraser Forster, Święci nie stracili ani jednego gola. Mecz z West Hamem był już piątym z rzędu, w którym Anglik zachował czyste konto.
Wszystko zaczęło się od niepozornego spotkania z Watfordem. Szerszenie nie wyglądały wówczas zbyt dobrze i nie stwarzały sobie żadnych wyśmienitych okazji bramkowych. Obrona podopiecznych Koemana zwyczajnie na to nie pozwalała, w efekcie czego reprezentant Synów Albionu był praktycznie bezrobotny. Okazji do euforii nie było – przynajmniej nie z powodu postawy golkipera. Podobnie było w starciu z West Bromem i Manchesterem United. Fraser Forster był kompletnie bezpieczny przez całe 90 minut. Aż wreszcie nadszedł Arsenal. Mecz, w którym udowodnił więcej niż każdy się spodziewał. Genialne interwencje przy strzałach Oliviera Giroud, Alexisa Sancheza czy Theo Walcotta doprowadziły do szewskiej pasji nie tylko Arsena Wengera, ale także wszystkich fanów Kanonierów. Podobno to gospodarzom pomagają ściany, a jednak w tamtym meczu było zupełnie inaczej. To goście mieli po swojej stronie istny mur.
Najbliższa kolejka przyniesie nam starcie Southamptonu ze Swansea City. Zespołem, który w tym sezonie zupełnie nie przypomina klubu będącego postrachem każdego w lidze angielskiej. Łabędzie dryfują na granicy piekła i nieba, a Fraser Forster może nadać ich dryfowaniu określony kierunek.
4. Zaliczenie semestralne. Znowu im wmawiano, że to już koniec. Teraz to już na pewno nie ma czego zbierać, Leicester zaraz wszystko przegra, spadną w tabeli, nie będzie niczego, nie będzie niespodzianki, pierwsza dziesiątka to dla nich maks. Problem w tym, że podopieczni Włocha nic sobie z tego nie robią, a reszcie tabeli pokazują swój lisi tyłek.
Ostatnie pięć meczów to niemal same pasmo sukcesów. Ulegały same solidne firmy – Tottenham, Stoke City, Liverpool czy wreszcie Manchester City. Gdyby tylko nie wpadka i remis z tą dramatycznie słabą Aston Villą, to przewaga nad drugim w tabeli zespołem Spurs wynosiłaby aż siedem oczek. Nie ma co jednak Lisów krytykować. Oni swoje zadanie wypełnili i to z naprawdę dużą nawiązką. Teraz przyszedł czas na ten teoretycznie ostatni tak duży sprawdzian. 26. kolejka angielskiej ekstraklasy – Arsenal vs Leicester City.
Drużyna z Londynu zajmuje trzecią lokatę w BPL i do podopiecznych 64-letniego menadżera tracą tyle samo punktów co ich odwieczni rywale. Sytuacja ta musi się zmienić tym bardziej, że Kanonierzy wreszcie wywieźli trzy punkty z ligowego starcia. Ta trudna sztuka udała się w meczu z Bournemouth co przerwało czarną serię trwającą aż od początku 2016 roku kiedy to Newcastle uległo 0:1 na The Emirates Stadium. Teraz piłkarze Wengera są nieco podbudowani. Wszak Wisienki ligowymi mocarzami nie są, ale wygrana wygraną będzie zawsze. Są to zdobycze tym bardziej cenne, że udało się nieco uciec Manchesterowi City i odskoczyć jeszcze bardziej United. No i to zawsze jakieś zabezpieczenie, bo po tej kolejce Lisy mogą być dużo weselsze.
5. Urwane skrzydełka. Nie Sunderland, nie Newcastle, ani nawet nie Aston Villa. Norwich City – zespół, który od pięciu spotkań nie potrafi ugrać choćby i jednego punktu.
Co gorsza w żadnym z tych spotkań nie prezentowali oni poziomu, który pozwalałby mówić o jakiejkolwiek niesprawiedliwości. No dobra, w jednym nie wyglądali źle. Mowa oczywiście o pamiętnym 4:5 w meczu z Liverpoolem. Wówczas to Kanarki wyglądały naprawdę dobrze, ale miały pecha, bo podopieczni Jurgena Kloppa akurat wtedy postanowili wykorzystać swój sezonowy kupon farta. Co innego w reszcie spotkań. Ze Stoke City nie popisał się O’Neil, który wyleciał w pierwszej połowie, a także Bennett – strzelec swojaka w stylu Martina Skrtela. Podczas meczu z Bournemouth zawiedli…wszyscy. Nie było po prostu jakiegokolwiek zawodnika, który swoją postawą na boisku nie przysparzałby kibiców o zgrzytanie zębami. Norwich rozegrało wówczas jeden ze swoich najsłabszych meczów w całym sezonie, co postanowili powtórzyć podczas stanięcia twarzą w twarz z ekipą Spurs. Oddali wówczas astronomiczną liczbę dwóch strzałów w światło bramki… to o trzy mniej niż liczba ofsajdów Kanarków w tym meczu. No i na sam koniec. Aston Villa. Ostatni zespół w tabeli w końcu wygrywa. Strzela podopiecznym Alexa Neila dwie bramki i cieszy się, bo to coś na co czekali od dawna. Nieco inaczej prezentowały się wówczas nastroje drużyny z Carrow Road i nie ma w tym nic dziwnego.
Poprawa musi nastąpić natychmiast. Mecz z West Hamem, który ostatnio nie potrafił wygrać z grającymi w 10 Świętymi, będzie dobrą okazją. Okazją, którą należy wykorzystać, bo potem mogą się obudzić z ręką w nocniku.