10 czerwca – ta data z pewnością od dłuższego czasu była wyryta w kalendarzu każdego fana futbolu. Otwarcie miało nam dostarczyć odpowiedzi na wiele pytań. Przede wszystkim czy Euro będzie bezpieczne i czy Francja rzeczywiście jest głównym faworytem do zdobycia trofeum.
Po spotkaniu otwierającym już wiemy, że nie dostaniemy odpowiedzi na żadne pytanie. No chyba, że ktoś jest usatysfakcjonowany oddziałami żołnierzy i wierzy, że dzięki temu wszyscy we Francji są bezpieczni.
Zacznijmy jednak od początku. Tu jak zwykle gospodarze postawili na rozmach i tysiące kolorowych ludzików, którzy mieli tańczyć tak jak im zagrał francuski DJ David Guetta. Nic ciekawego, ale jednak można było poczuć, że zaczyna się coś ważnego.- coś podniosłego. No i nie zburzył tego nawet oficjalny hymn imprezy, który mógłby śmiało zostać oficjalną piosenką wiejskiej remizy.
Mecz zaczął się o dziwo pod dyktando Rumunów, którzy wcale nie zamierzali tylko bronić dostępu do własnej bramki. Mieli pomysł na grę, potrafili wyjść wysoko i nie bali się pojedynków z teoretycznie silniejszymi rywalami. Stancu mógł spokojnie dać nawet prowadzenie swojej reprezentacji, ale z dwóch centymetrów trafił w Llorisa.
W ogóle nie widać było zresztą różnicy pomiędzy bogatymi gospodarzami, a nieco lekceważonymi przed tym spotkaniem Rumunami. W pierwszej połowie właściwie tylko Payet, Pogba i Griezmann starali się zrobić coś z niczego, ale z pustego to i… Aż momentami przypominało się spotkanie Polska-Grecja, gdzie Polacy też bez pomysłu, ale za to niesieni dopingiem starali się czasem pokazać, że rzeczywiście zasłużyli na to, żeby się pokazać na tak ważnym turnieju.
Po zmianie stron wreszcie zaczęło się granie przez duże „G”. Ale znów lepsi byli Rumuni. Iardonescu pokazał, że wcale nie trzeba stawiać autobusu przed własną bramką, żeby godnie zaprezentować się w starciu z silniejszym przeciwnikiem. Do szczęścia zabrakło mu chyba tylko kogoś takiego jak Robert Lewandowski, bo Stancu choć potrafi zgrać piłkę klatką tak jak polski napastnik to już resztę umiejętności ma na poziomie trzecioligowca.
To jednak bardzo pobudziło i rozzłościło Francuzów, którzy uznali, że nie warto przegrywać meczu otwarcia. Znów można było zobaczyć błysk Pogby, ale przede wszystkim Payeta, który przełożył piłkę na lewą nogę i genialnie dośrodkował na głowę Giroud. Wielu fachowców mówiło, że to Tatarusanu, będzie gwiazdą Rumunii, ale dziś bramkarz Fiorentiny był tak elektryczny, że mógłby mieć na swojej bluzie logo Tauronu, albo innej firmy, która ma do czynienia z energią.
Ale co z tego, że Francja wreszcie pokazała klasę skoro chwilę później Patrice Evra zachował się jak junior i w głupi sposób podciął Stancu. Rumunia przez chwilę była więc w raju – miała karnego, którego pewnie na bramkę zamienił sam poszkodowany. I wydawało się, że w końcu sprawiedliwość dosięgnęła piłkarzy Dechampsa, którzy grali słabo lub przeciętnie, ale nie. Gdy się ma Payeta wszystko jest możliwe. Ten gość zagrał dzisiaj piłkę z innej planety i aż szkoda, że jego koledzy za nim nie nadążali. Kibice w sumie też mieli z tym problem, bo niektórzy już oswoili się z tym, że będzie 1:1 i że nikt nie rzuci już wszystkich kart na stół. Aż tu nagle gracz West Ham United huknął tak, że nie było co zbierać.
Payet 2:1 Rumunia. Gol z innej planety! Szacun!