Przez wiele lat spotkanie między Arsenalem i Manchesterem United uchodziło za klasyk z najwyższej półki. Długowieczne panowanie na ławkach trenerskich Arsene’a Wengera i sir Alexa Fergusona doprawiało tym pojedynkom wielkiego smaczku i nawet wtedy, gdy Arsenal myślał bardziej o znalezieniu się w europejskich pucharach, a nie walce do upadłego z „Czerwonymi Diabłami” o mistrzostwo, nawet gdy został zdeklasowany na Old Trafford 8:2, to każdy kibic z apetytem obejrzałby ten klasyk ponownie. Dzisiejszego meczu nikt raczej nie strawi ponownie, a jego oglądanie bardziej niż przyjemność przypominało pokutę.
Tym razem to nie Arsenal, ale piłkarze z czerwonej części Manchesteru nie sprostali oczekiwaniom przed klasykiem z „Kanonierami” i zajmowali odległe, siódme miejsce w tabeli, zamiast bić się o obronę mistrzostwa, odwrotnie niż Arsenal, który poważnie liczy się w walce o tytuł. Ta różnica była jednak prawie niedostrzegalna, objawiała się w niewielkiej przewadze optycznej. Może gdyby akcje gospodarzy nie zatrzymywały się ciągle na Olivierze Giroud, to trzy punkty zostałyby w północnym Londynie? Francuz sprawdzać się może wchodząc z ławki czy grając w niektórych spotkaniach Premier League, ale w wielkich spotkaniach strzelać bramki muszą wielcy piłkarze. Giroud ani nie grał dobrze tyłem do bramki, ani nie potrafił skończyć jedynek klarownej okazji, a jego podania na tak zwaną ścianę możemy przemilczeć. Ten mecz pokazał, że Arsenal nie może myśleć na poważnie o tytułach, skoro w linii ataku ma piłkarza, który nie robi różnicy.
Ten mecz wyglądał adekwatnie do formy, jaką obie drużyny zaprezentowały w ostatni weekend. Arsenal miał być podrażniony po blamażu z Liverpoolem, Manchesteru United po tylu wpadkach (ostatnia na własnym boisku z outsiderem z Fulham) nikt mobilizować nie musi. Zamiast dwóch podrażnionych zespołów oglądaliśmy piłkarzy, którym remis wystarcza w zupełności. Za odzwierciedlenie tego spotkania może posłużyć doliczony czas gry, w którym normalnie obie drużyny powinny przynajmniej raz spróbować przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, tymczasem zarówno gospodarze, jak i goście wyczekiwali końcowego gwizdka sędziego, spokojnie wymieniając podania w środku pola i irytując swoich kibiców. To nie wypada ani obecnemu mistrzowi Anglii, ani zespołowi, który o ten tytuł walczy.
Wiadro pomyj wylałem na Jose Mourinho za to, że zniszczył dwa klasyki Premier League, zakończone bezbramkowym remisem jego Chelsea właśnie z United, a później z Arsenalem. Ten mecz musiał dać jednak do zastanowienia: może winnego należało szukać gdzieś indziej? To nie przypadek, że „Kanonierzy” i „Czerwone Diabły” znów zamieszane są w zamienianie wizytówki najlepszej ligi świata w żenadę, która staje się tej ligi antyreklamą.
Jedynymi ciekawymi momentami w tym „spektaklu” były straty piłkarzy Arsenalu w środku pola (kibice The Gunners musięli przeżywać deja vu, mając z tyłu sobotni mecz z Liverpoolem), kontra gości zakończona strzałami Robina van Persiego, który na mecze z Arsenalem motywować nie trzeba, a z których zwycięską ręką wychodził Wojciech Szczęsny. Postawa naszego goalkeepera to chyba jedyny pozytyw tego spotkania – praktycznie wszystkie interwencje Polak mógł zaliczyć do udanych. To może cieszyć, szczególnie, że wielu okazji do popisania się – niestety dla jego samego, ale także kibiców i widowiska – nie miał.
Arsenal FC – Manchester United 0:0
Piłkarz meczu: Wojciech Szczęsny
Cichy bohater: David de Gea
Najgorszy na boisku: Olivier Giroud
/Bartek Stańdo/