60 edycja Pucharu Polski przeszła do historii. Polski Związek Piłki Nożnej zrobił sporo, aby przywrócić tym rozgrywkom blask. Postanowił, że finały będą regularnie rozgrywane na Stadionie Narodowym. Zareklamował mecz na wszelkie sposoby. M.in.: zainicjował na portalach społecznościowych hashtagową akcję #wszyscynapuchar. Zrobił również przyjemną dla oka oprawę na samym stadionie. Ale co najważniejsze: na finał przybyło przeszło 37 tysięcy widzów! I chyba o to chodziło PZPN-owi. Tylko w jaki sposób osiągnął swój cel? Czy taką frekwencję powinniśmy uznać za sukces, kiedy duża część wejściówek została po prostu rozdana prywatnym firmom, urzędnikom, przedstawicielom mediów? Nie zdziwię się, jeżeli bilety dostało paru księży i jakiś pop. Widzów, którzy sami od siebie chcieli przyjść, było mało. Mecz w pewnym stopniu przemienił się w masowe spotkanie biznesowe. Również spiker nie dawał rady – tak przynajmniej wnioskuję z wpisów na twitterze i facebooku. No cóż. Jak to się mówi: pierwsze koty za płoty. Mimo wszystkich niedociągnięć, widać wyraźnie, że Bońkowi zależy na tym Pucharze. Początki nigdy nie są łatwe i być może Związek przez kolejne dwa lata będzie nadal rozdawał bilety. Jednak z czasem nieprzymusowi chętni zapełnią wszystkie sektory i zapanuje czysto kibicowska atmosfera.
Aczkolwiek ja nie o sposobie organizacji tegoż finału chcę rozprawiać. Mogę rozpisać się o atmosferze, trybunach, wyglądzie piłki, ale to zwykłe tło. Najważniejsi są sami piłkarze, którzy walczyli o statuetkę ze srebrna. Najprawdopodobniej o przebiegu meczu szybko zapomnimy, bowiem poziom widowiska nie ścinał z nóg. Ale szczęśliwie dla ekip z Bydgoszczy i Lubina zadziałała magia Stadionu Narodowego i większość z nas wysiedziała te 120 minut na trybunach lub przed telewizorami, po czym obserwowała karne, które mogły się podobać. Ostatecznie, jak dobrze wiemy, zwycięsko z boju wyszła Zawisza. Piłkarze w czarno-niebieskich trykotach wraz z sztabem szkoleniowym rzucali się sobie w ramiona, biegli po swoje dzieci, całowali się z partnerkami. Pan Tarasiewicz zachował się bardzo fair play i jako pierwszy podziękował rywalom. Ogólnie wygrani byli w siódmym niebie. I wydawać się mogło, że to piłkarze są najbardziej szczęśliwi. Wylali swój pot, zużyli swoje mięśnie, zarobili nowe siniaki. Czy ktoś mógł ich pokonać w okazywaniu uczuć? Tak! Na trybunach była jedna osoba, która po prostu wpadła w dziki szał! Najpierw na jej twarzy pojawił się uśmiech. Następnie łzy. Potem zaczęła niekontrolowanie skakać. Aż na koniec robiła wszystko naraz. Prezes Zawiszy – Radosław Osuch (o nim mowa) na pewno niczego nie ukrywał. W tamtej chwili był w totalnej euforii, jakby wziął herę, kokę, hasz i LSD. Jego twarz promieniowała wszelkimi widmami ciągłymi i nieciągłymi. Nieraz myślałem, że w Osucha wdało się pięcioletnie dziecko, które na zakupach z mamą dostało wreszcie rzecz, której domagało od dwóch godzin wspólnego zwiedzania galerii handlowej.
-Mamo! Kup mi iśboksia! Wszyści w pszedśkolu go mają, a ja nie!
-Dobrze kupię ci!
-Łeeeee! Wleście zniście wsistko w GTA V!
Pozytywna energia Osucha rozbudziłaby chyba umarlaka. Tyle radości przekazywał, że chwilami jej dawka mogła negatywnie wpłynąć na resztę. Zdziwiłem się, że jeszcze nikt na Narodowym nie zechciał rzygać tęczą. Mnie osobiście brało przed zwykłym telewizorem.
Nie zinterpretujcie moich wypocin źle! Nie naśmiewam się z pana prezesa, ani w żaden sposób nie kuję go szpilką. Według mnie miał prawo do tak ekspresywnego okazywania uczuć. Poświęcił swoją kasę w budowę tej drużyny. Przemienił ją z brzydkiego kaczątka w majestatycznego łabędzia. Kto by się tak nie cieszył na jego miejscu! Ja sam pewnie przebiegłbym po murawie wzdłuż i wszerz. Na dodatek nago! A on tylko skakał, płakał i wziął razem z piłkarzami po medalu.
Radosław Osuch jako jeden z nielicznych prezesów w tym kraju jest świadkiem tego, że jego czas, pieniądze oraz zaangażowanie nie poszły na marne. Chociaż za wiele czasu nie poświęcił. Projekt „odrodzenie Zawiszy” trwa tylko parę lat. Tym bardziej większe brawa dla Osucha.
Jednakże w tamtej chwili nie myślał o kasie itp. Cieszył się z innego powodu. Jego konflikt z kibicami trwa w najlepsze i najprawdopodobniej za szybko się nie skończy. Właśnie z tego powodu tak bardzo się radował. Zdobycie przez Zawiszę Pucharu Polski jest kolejnym argumentem przemawiającym za nim. Ten sukces pokazuje, że w żadnym wypadku nie działa na szkodę klubu.
Czy to przemówi do jego zagorzałych przeciwników? Wątpię, ale może na jakiś czas ich wzajemne stosunki przybliżą się o parę milimetrów do stanu normalności. Może kilku ultrasów przejdzie na jego stronę. Kto to wie? Osobiście nie rozumiem, czemu są tacy zawzięci i za wszelką cenę chcą się pozbyć Osucha. Przecież on uratował Zawiszę! W tym momencie sama Legia byłaby skłonna zmienić Leśnodorskiego na niego. Nad Wisłą mało kto jest na tyle poukładany, żeby za nędzne środki finansowe zbudować drużynę, która i dobrze radzi sobie w lidze, i potrafi zdobyć jakieś trofeum. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku dojdzie do porozumienia i każdy wyjdzie bez szwanku. Bo w Zawiszy widać pewien potencjał. Przynajmniej organizacyjny. A warto pamiętać, że porządek w administracji i finansach jest pierwszym, i zarazem największym krokiem ku potędze.
Ale żeby nie było zbyt miło, bo ten tekst już przedawkował szczęście, czas powrócić na ziemię. Na razie Osuch jest w błogostanie, lecz to się prędko zmieni. Puchar Polski oprócz sławy, pewnych pieniędzy i trofeum, to również zobowiązania. Zawisza zagra w eliminacja Ligi Europy i swoją przygodę rozpocznie szybko. Z tym startem wiąże się kilka problemów. Po pierwsze: presja narodu. Obojętnie czy o europejskie puchary stara się Legia, czy Podbeskidzie, zawsze chcemy zwycięstw. Jednak to jest nic przy kolejnym kłopocie. Na Zawiszę czeka zapewne wyjazd do Azerbejdżanu, Kazachstanu lub Gruzji. Na dodatek w lipcu. Całkowity mish-mash w okresie przygotowawczy oraz duży wydatek. Honorarium za ten etap jest niskie i w tym przypadku klub nie musi wyjść na plusie.
Najgorsze jest to, iż Zawisza pewnie przegra z jakimiś Kazachami, więc „wycieczka” okaże się podwójnie stratna.
Tak czy siak, żyjmy chwilą i cieszmy się razem z Radosławem Osuchem. Nie wszyscy mają możliwość dokonania praktycznie cudu, więc pochylmy głowy przed panem prezesem i gratulujmy mu sukcesu. Także życzmy powodzenia w europejskich, bardzo dalekich, wojażach.
Jeszcze na zakończenie. W piątkowy wieczór nie tylko Osuch skakał jak Kamil Stoch. Podobny wydźwięk rezultatu finału miał miejsce w Chorzowie, Krakowie i Szczecinie. Zawisza nie musi się już starać o trzecie miejsce w lidze, co jest na rękę jej bezpośrednim rywalom. Możliwe, że Drygas lub Lewczuk będą się zapierać, iż ich walka trwa do końca, ale podświadomie będą coraz bardziej odpuszczać. Czemu? Ponieważ eliminacje LE już mają, jakiś sukces też mają i utrzymanie również. Czego może chcieć więcej beniaminek?
/Szymon Kastelik/
foto: przegladsportowy.pl