Jeżeli tacy zawodnicy jak Philippe Coutinho, Daniel Sturridge czy Luis Suarez harują jak woły na całej szerokości boiska, z taką samą częstotliwością pojawiają się na własnej połowie, jak na tej rywala i nawet przez moment nie myślą o tym, że mogą odstawić nogę w którymś z pojedynków to musi to być mecz najwyższej rangi. – Nie o trzy, nie o sześć punktów, to mecz o coś dużo, dużo większego – mówił przed meczem Steven Gerrard, a akurat kapitanowi i legendzie Liverpoolu nie wypada nie wierzyć na słowo.
Stawkę tego spotkania czuć było już od pierwszego gwizdka sędziego, kiedy to obie drużyny co rusz szturmowały bramki strzeżone przez Simona Mignoleta i Tima Howarda. Akcja za akcję, kontra za kontrę, strzał za strzał – tak wyglądały Derby Merseyside do 21. minuty. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że wtedy gospodarze upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu: wynik spotkania otworzył strzałem głową Steven Gerrard, a dosłownie chwilę wcześniej kontuzji we własnym polu karnym doznał najlepszy strzelec „The Toffees”, Romelu Lukaku. Belgijski snajper musiał opuścić boisko, i chociaż goście próbowali się szybko otrząsnąć po dwóch ciosach akcjami Mirallasa czy strzałem Garetha Barry’ego, to niemal natychmiast zostali przez drużynę Brendana Rodgersa sprowadzeni z powrotem na deski.
Katem Evertonu okazał się Daniel Sturridge. Po zejściu piłkarzy do szatni można było powiedzieć, że lepszego występu angielski napastnik w derbowym starciu wymarzyć sobie nie mógł: dwie bramki, szczególnie ta druga przepięknej urody, dowodząca klasę Sturridge’a, jego snajperski nos, spryt i orientację na boisku – o przypadku w przelobowaniu Tima Howarda nie mogło być bowiem mowy. Taki obrót sprawy widocznie uderzył byłemu piłkarzowi Chelsea i Manchesteru do głowy, na drugą część spotkania wyszedł Sturridge, któremu odbiło. Hat-trick w derbach z Evertonem? Świetna sprawa. Podobnego zdania był snajper „The Reds” przejmujący rolę wykonywania rzutu karnego od Gerrarda. Anglik uderzył jednak nad poprzeczką, drugą rysę na swoim występie dołożył zachowując się egoistycznie w sytuacji trzech na dwóch pod bramką Evertonu, co zaskutkowało zmianą kilkanaście minut przed końcem meczu. Z tym nie mógł się Sturridge pogodzić i swoimi pretensjami do trenera oraz naburmuszeniem na ławce bohater spotkania wzbudził lekki niesmak.
„The Reds” pokazali, że życie w Liverpoolu nie kończy się na Luisie Suarezie, najskuteczniejszym nie tylko w drużynie z miasta Beatlesów, ale także w całej Premier Legaue. W derbowym meczu Urugwajczyk walczył na całym boisku, co skutkowało brakiem sił w końcówce i podzieleniem się sławą z kolegami z drużyny, ale w bardzo ważnym momencie zrobił swoje. Po tym jakf Roberto Martinez w przerwie spotkania próbował przez kwadrans podnieść swoich piłkarzy na duchu i przekonywał ich, że trzybramokowe prowadzenie można odrobić, jego podopieczni wyszli na drugą część gry zmobilizowani i rzucili się do odrabiania strat. Ich marzenia o kontaktowym golu czy wywiezieniu choćby punktu z Anfield Road skutecznie skrócił właśnie Suarez, pędząc z piłką pół boiska i pokonując bramkarza „The Toffees”.
Jak zwykle w takich spotkaniach bywa, kluczem do zwycięstwa był środek pola. Tu na oklaski załużyli w szczególności wracający do formy Coutinho (lepszego momentu na powrót do dobrej dyspozycji nie mógł sobie wybrać), a także przede wszystkim grający na nieswojej pozycji Steven Gerrard. W spotkaniu z Aston Villą nie wywiązał się z roli defensywnego pomocnika najlepiej, ale we wtorkowy wieczór nie było na niego mocnych. Od kogo wymagać, by w tak ważnym meczu wspiął się na wyżyny swoich możliwości, jak nie od legendy i kapitana? Nie dość, że w defensywie radził sobie jakby odjął kilka wiosen ze swojej kariery, to jeszcze otworzył wynik spotkania.
Nie powstrzymał go najlepszy w drużynie gości Ross Barkley, który jest od jakiegoś czasu namaszczany na następcę Stevego G – ani w 21. minucie, kiedy nie zdołał wybić piłki z linii bramkowej po uderzeniu Gerrarda, ani w kilku akcjach ofensywnych, kiedy to był kilkukrotnie powstrzymywany przez starszego rywala. Po tym spotkaniu śmiesznie brzmią ostrzeżenia dziennikarzy w kierunku kapitana Liverpoolu i reprezentacji Anglii o tym, że młody Barkley może na Anfield przykryć Gerrarda czapką.
Nie przykrył. Nie ten rozmiar, póki co. Podobnie można powiedzieć o chwalonym do tej pory Evertonie, który pod wodzą Roberto Martineza wszedł na wyższy poziom. Dziś jednak był przez „The Reds” zupełnie osiągalny. Liverpool przystąpil do tych derbów praktycznie bez ławki rezerwowych, ale nie była ona potrzebna. Tym bardziej dziwi zachowanie Sturridge’a, machanie rękoma Luisa Suareza, Coutinho czy Sterlinga. Rozumiem presję, koncentrację do ostatniego gwizdka, ale przy czterobramowym prowadzeniu na własnym stadionie w najważniejszym meczu sezonu takie zachowanie może dziwić. To nie jedyny problem Brendana Rodgersa – irlandzki menedżer „The Reds” musi się także pochylić nad kwestią rywalizacji Suarez-Sturridge i zrobić wszystko, by wypędzić z niej jak najwięcej składniku o nazwie „egoizm”, który dzisiaj był widoczny w drugiej połowie. O ile ta rywalizacja tylko napędza obu światowej klasy zawodników do coraz lepszej gry, to mało kto jest w stanie ich powstrzymać.
Takie problemy z pewnością chciałby mieć Roberto Martinez. Jego piłkarze przegrali na Anfield wojnę o prestiż, miasto, trzy punkty i o Ligę Mistrzów, która oddaliła się „The Toffees” na cztery oczka.
Liverpool FC – Everton FC 4:0 (3:0)
1:0 – Steven Gerrard
2:0 – Daniel Sturridge
3:0 – Daniel Sturridge
4:0 – Luis Suarez
Piłkarze meczu: Steven Gerrard, Daniel Sturridge
Cisi bohaterowie: Philippe Coutinho, Raheem Sterling
Najgorszy na boisku: Steven Naismith
/Bartek Stańdo/