– Naszym największym problemem jest to, że często nie potrafimy dobić rywala i pozwalamy mu dalej żyć, kiedy powinno być już po meczu – w taki sposób często mówi o przyczynach niektórych wpadek swojego zespołu Jose Mourinho. Portugalski menedżer najwidoczniej swoich słów nie przekłada na życie, bowiem kilka tygodni później do osłabionego i znajdującego się dopiero na siódmym miejscu Manchesteru United sprzedaje najlepszego zawodnika Chelsea ostatnich dwóch sezonów, Juana Matę.
Na krótką metę ten transfer wydaje się być z punktu widzenia „The Blues” genialny – z „Czerwonymi Diabłami” klub ze Stamford Bridge mierzył się już w tym sezonie dwukrotnie, więc wzmocnienie w postaci Maty nie przeszkodzi Mourinho w dalszej części rozgrywek. Może natomiast pomóc, bowiem United mają przed sobą jeszcze spotkania z największymi rywalami londyńskiej Chelsea i uskrzydleni pozyskaniem takiej gwiazdy mogą byłemu klubowi hiszpańskiego pomocnika utorować drogę po mistrzowski tytuł.
Nie wolno jednak zapominać, że to wciąż jest Manchester United. Chociaż pogrążony w kryzysie, nie liczący się w walce o mistrzostwo, marzący jedynie o miejscu dającym szansę gry w eliminacjach do Ligi Mistrzów, za którego sterami stoi wyśmiewany i wyszydzany nawet przez część swoich kibiców David Moyes – to wciąż jest Manchester United, klub z wielkimi tradycjami i zapleczem finansowym, świętujący mistrzostwo Anglii najwięcej razy spośród wszystkich angielskich klubów, którego dominacja w ostatnich latach w Premier League była niepodważalna. Chociaż menedżer „Czerwonych Diabłów” dostał mnóstwo pieniędzy na transfery, od kolejnych transferowych celów klubu z Old Trafford słyszał tylko „nie, dziękuję”. Perspektywa następnego sezonu bez europejskich pucharów nie była dla gwiazd z najwyższej światowej półki czymś, co ciągnęło ich do czerwonej części Manchesteru. Świadomość gry obok kogoś takiego, jak dający impuls do lepszej gry wszystkim dookoła Mata – już tak.
Transfer reprezentanta Hiszpanii jest więc dla szkockiego menedżera United spóźnionym gwiazdkowym prezentem, takim z absolutnej czołówki, a efekt kulki śnieżnej może dostarczyć klubowi z Manchesteru nie tylko tlen, ale i także energię nie tylko na dalszą część tego sezonu. Bez Maty byłoby o to bardzo ciężko. Przykład Liverpoolu pozwala sądzić, że historia i tradycja, nawet poparta dużymi pieniędzmi, nie zawsze jest wystarczającym powodem do odejścia z Atletico Madryt czy Borussi Dortmund. Kto wie, jak potoczyłyby się losy „Czerwonych Diabłów”, gdyby nie transfer genialnego pomocnika z Hiszpanii i tych, którzy ewentualnie pójdą jego śladem, zainspirowani całkowitą odmianą gry zespołu z Old Trafford?
O tym, że Juan Mata jest w stanie zmienić oblicze Manchesteru United, przekonani są niemal wszyscy – począwszy od klubu, który nie bez powodu oferował mu legendarny numer siedem. Obdarowywanie go piłkarzami niezasługującymi na bycie następcą Erica Cantony, Davida Beckhama czy Cristiano Ronaldo działało wręcz negatywnie (Valencia wrócił do swojego dawnego numeru 25 i radzi sobie calkiem nieźle w porównaniu z tym, jak prezentował się z siódemką na plecach). Także kibice, którzy cieszą się powrotem pary napastników Rooney-van Persie uważają, że Mata będzie dla United kimś takim, jak Ozil dla Arsenalu.
Są też tacy, którzy na myśl o 45 milionach euro zapłaconych za rezerwowego zarówno Chelsea, jak i reprezentacji Hiszpanii robią wielkie oczy. Tym zalecałbym jednak lekcję historii, przede wszystkim sezonów 2011/12 i 2012/13. Latem tego roku w niebieskiej częsci Londynu zameldował się jednak Jose Mourinho, przerywając sen hiszpańskiego pomocnika. To, że Mata nie pasował do koncepcji Portugalczyka nie świadczy o tym, iż hiszpański pomocnik jest słabym piłkarzem – podobnie jak słabymi piłkarzmi nie byli Andrij Szewczenko, Iker Casillas, Quaresma czy Kaka. Liczby nie kłamią – 24 bramki i 36 asyst w ciągu dwóch lat w stolicy Anglii środkowego pomocnika robią wrażenie, nie mówiąc już o tym, jak ważną dla Chelsea postacią był Mata i ile sytuacji drużynie ze stolicy w czasie swojego pobytu na Stamford Bridge wykreował.
[sz-youtube url=”http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=cMKfV4TU1kI” /]
Na drugim biegunie znajduje się linia pomocy Manchesteru United. O problemach „Czerwonych Diabłów” z pomocnikami wiadomo nie od dziś – nie strzelają wielu bramek, w czym wyręczać musieli ich nawet obrońcy, a od czasów Paula Scholesa nie ma w środkowej strefie człowieka, który potrafiłby rudowłosego Anglika zastąpić. Wayne Rooney schodzący do środkowej części placu gry i biorący na siebie cały cieżar gry, który czasem okazuję się dla fenomenalnego, ale noszącego go w pojedynkę zawodnika za ciężki, to nie jest dla kibiców z Old Trafford wymarzona opcja. Do schodzącego Rooneya i zabezpieczającego środek Michaela Carricka potrzebny był ktoś właśnie pokroju Juana Maty. To on ma pobudzić tą najsłabszą do tej pory w Manchesterze strefę boiska, ma być głownym dowodzącym, kreatorem i mózgiem nowego projektu „Manchester United by David Moyes”.
Chociaż skromny (wybrał numer osiem zamiast siódemki), spokojny, rzucający żartami na pierwszej konferencji prasowej w nowym klubie („Najbardziej spodobało mi się to, że wysłali po mnie helikopter!) i nie mający obowiązku udowodnienia czekogolwiek nikomu, to w środku mieszanka sportowej złości i ambicji da o sobie znać po pierwszym stąpnięciu na murawie Teatru Marzeń. Nastąpi ono już dziś wieczorem, kiedy to rywalem Maty i spółki będzie walijskie Cardiff.
/Bartek Stańdo/