Rusza Ekstraklasa. Spokojnie, nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że poziom meczu Legia-Lech dorównuje El Clasico, spłaszczona tabela to efekt świetnego, wyrównanego poziomu wszystkich drużyn, a kilka bramek w meczu bierze się z fenomenalnych akcji ofensywnych, a nie pierdołowatej obrony. Jednak mimo wielu wad warto wziąć pilot do ręki i przełączyć na polską ligę, albo nawet kupić szalik lokalnego klubu, bilet w kasie, iść na mecz i dać się zarazić polskim futbolem. Naprawdę warto. Dlaczego?
Teraz młodzi ludzie, mając dostęp do najlepszych lig na świecie wybierają lepszy piłkarsko produkt. Ciężko mieć do nich pretensje, że wolą obejrzeć mecz Manchesteru United z Arsenalem, zamiast Zawiszy Bydgoszcz z Ruchem Chorzów. Że nie preferują chaotycznych rajdów Saidiego Ntibazonkizy, a perfekcyjne, zakończone golem Leo Messiego. Skoro wszyscy mamy dostęp do najlepszych lig na świecie, po co męczyć się z Ekstraklasą?
Powodów jest kilka. Liga jest naprawdę ładnie opakowana. Ekstraklasy nie pokazuje, na szczęście, Telewizja Polska. Goście z Canalu+ to profesjonaliści pełną gębą i pod względem realizacji spotkań jesteśmy w światowej czołówce. Produkt o nazwie „liga polska” nie broni się sam, jak jest to w przypadku chociażby Premier League, gdzie wystarczy puścić obraz boiska, nawet bez komentarza, a i tak to będzie ciekawie spędzone półtorej godziny. Canal+ musi się nieźle nagimnastykować, żeby widz jakoś przetrawił ligową młóckę, ale efekt jest piorunujący.
Nasza liga ma swój urok, a paradoksalnie mnogość absurdów działa na jej korzyść. Sprawia bowiem, że ma ona jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny klimat. Ciągle dzieje się coś nienormalnego, jest o czym pisać i dyskutować. Tego nie znajdziecie nigdzie na świecie. Wyobrażacie sobie Messiego, który opuszcza zgrupowanie Barcelony w takich okolicznościach, jak obóz „Kolejorza” opuścili Murawski ze Ślusarskim? W żadnej poważnej lidze najlepszego arbitra nie zdyskwalifikowano za grę u bukmachera, a drugiemu nie przeleciała największa szansa w dotychczasowej karierze (mecz Barcelony z Lechią) z powodu… trzykilogramowej nadwagi. Tylko u nas reprezentant kraju, syn legendy polskiej piłki wymierza cios najlepiej opłacanemu piłkarzowi za to, że ten wkładał mu palec tam, gdzie nie powinien. Tylko dla piłkarza Ekstraklasy bezchmurna, bezwietrzna pogoda, 16 stopni Celcjusza i brak opadów to pogoda, która „nie dopisuje do grania w pilkę”. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.
Czymś, co przyciąga na stadion jest także atmosfera. Ta na polskich stadionach w czasie meczów T-Mobile Ekstraklasy jest nieziemska, niewiele lig może się pochwalić tak żywiołowo dopingującą widownią. Zupełne przeciwieństwo fanów z Camp Nou, Santiago Bernabeu czy Old Trafford. Nie znam nikogo, komu nie podobałoby się na meczu naszej rodzimej ligi – gwarantuje ona przeżycia, jakich nie doświadczysz na meczu Barcelony, Realu czy MU. Dlaczego? Bo są na wyciągnięcie ręki. Bo jesteś częścią widowiska, wielkiego kibicowskiego show, którego wiele krajów nam zazdrości, a nie tylko biernym obserwatorem.
Chodzenie na stadion to także okazja do odcięcia się od szarej rzeczywistości. Odskocznia od życia pełnego przeszkód i problemów. Tu każdy jest równy. Nie ma podziału na lepszych, gorszych, bogatszych, biedniejszych, mądrzejszych czy głupszych.
– Największym plusem jest to, że możemy co tydzień spotykać się w tym samym gronie bez znaczenia, jakie stanowisko zajmujemy. Nie ma żadnych barier, różnic. Zajebiście jest po prostu – mówi jeden z kibiców. – Po prawie pięciu latach rozstałem się z kobietą, z którą planowałem przyszłość. Byłem w dość dużym dołku. Natomiast właśnie to, że jestem kibicem. że na stadionie mam takich przyjaciół wspaniałych, to mnie podtrzymywało na duchu. Zapomniałem po prostu: o tym moim żalu, o smutku, właśnie dzięki nim. Dzięki tym ludziom – dodaje drugi.
Wszystkie pałki, kastety, bejsbole, malinowe nosy… Tego już na stadionach nie ma. Było kilkanaście lat temu, ale dzisiaj? To już inny świat. Bardziej cywlilizowany. Zamiast przelatujących nad głową kamieni z sektoru gości mamy efektowne oprawy, zamiast gazu łzawiącego – głośny, zorganizowany doping. Mecz lokalnej drużyny? Nie ma się czego bać. Gwarantuje ci, że na stadionie miejsce jest także dla ciebie – niezależnie od tego, czy preferujesz oglądanie meczu siedząc i zajadając kiełbaskę czy hot-doga, czy jednak wolisz postać, pokrzyczeć, żyć meczem, zedrzeć gardło, poskakać i wrócić do domu z bananem na twarzy, chociaż twój klub przegrał mecz. Ligi zagraniczne? Nikomu nie bronie ich oglądać, sam to robię nałogowo. Ale daję słowo: to nie to samo.
***
Jest ktoś, kto nie dał się wciągnąć w wir szalonej Premier League, chociaż jego początek na Wyspach nie zapowiadał takiego obrotu spraw. Szybkie tempo, akcja za akcję – to nie zrobiło na najdroższym transferu Arsenalu najmniejszego wrażenia. Niemiec, który kosztował klub z Emirates 43 miliony funtów, zamiast – tak jak koledzy z drużyny – biegać, walczyć, szarpać, gryźć, kopać… człapie. To nie jego styl? Oscar czy Coutinho też nie są zachwyceni pracą, jaką muszą tydzień po tygodniu wykonywać w defensywie, ale skoro weszli między wrony siedzące na najlepszej ligowej gałęzi, to muszą krakać tak, jak im Premier League zagra.
Mesut Ozil zaczął z wysokiego C, zaliczył kilka asyst, brał grę na siebie i nagle zgasł. Jaka była przyczyna tego stanu rzeczy? Pewne jest, że nie była jedna. Forma niemieckiego pomocnika pozostawia wiele do życzenia, ale koledzy z ataku także nie garną sie do tego, by Ozila trochę odciążyć. O pomocy z linii ataku nie ma mowy, bo Olivier Giroud to nie jest piłkarz, który najlepiej na świecie odczytuje myśli genialnego asystenta z „jedenastką” na plecach. Skrzydła po kontuzji Walcotta obsadzone są tak naprawdę środkowymi pomocnikami, więc dużego pola do popisu w kwestii prostopadłych podań czy przyspieszenia akcji nie ma.
Od momentu ostatniego trofeum, które podniósł kapitan „Kanonierów”, Pep Guardiola zdążył zawiesić buty na kołku, zostać menedżerem, objąć FC Barcelonę, wygrać z nią szesnaście trofeów, wziąć sobie rok przerwy, przejść do Bayernu i wygrać kolejne dwa. Od tego czasu na świat przyszło ponad miliard ludzi, byli piłkarze Arsenalu zdobyli w klubach, do których odeszli razem czterdzieści cztery medale, zaś Arsene Wenger zarobił 63.5 mln funtów. Jeśli w tym roku nic nie wygra, to ten licznik powinien się zatrzymać…
***
Słabszej formy „Kanonierów” nie wykorzystał w weekend Manchester City. Zaraz po losowaniu napisałem, że reprezentujący angielską Premier League w Lidze Mistrzów wcale nie są na straconej pozycji w starciach ze stałymi bywalcami półfinałów Champions League, FC Barceloną i monachijskim Bayernem. Dodawałem jednak po chwili, że trzeba się wstrzymać z szaleństwem po losowaniu, które polegało na typowaniu ćwierćfinalistów – do lutego zmienić się mogło bowiem bardzo dużo. I zmieniło. Kontuzja Aguero, Walcotta, obniżka formy przy jednoczesnej jej zwyżce faworytów. Na lanie Arsenalu na Anfield Road czy wpadce Manchesteru City, który zremisował bezbramkowo z Norwich i przegrał na własnym boisku z Chelsea takie reakcje w Bawarii i Katalonii nie byłyby niczym dziwnym:
***
Na koniec absolutny hit ostatnich dni, prosto z Twittera. Wymiana zdań Jarosława Fojuta ze Zbigniewem Bońkiem dialogiem miesiąca na polskim, futbolowym podwórku.
/Bartek Stańdo/