Walka, walka i jeszcze więcej walki – pierwsze połowy meczów derbowych (prawie) zawsze przebiegają według ustalonego scenariusza. Nie inaczej było dziś przy Reymonta. Zero składnych akcji, zero dłuższych wymian podań, zero finezji – oto co oglądaliśmy (a raczej czego nie oglądaliśmy) do momentu zdobycia pierwszej bramki dzisiejszych zawodów o prymat w Grodzie Kraka. W zamian zawodnicy Wisły i Cracovii zaoferowali nam multum walki, niezliczone ilości przechwytów w strefie środkowej i wiele przebiegniętych kilometrów, często bez sensu, ale jednak.
W końcu sprawy w swoje ręce wziął nie kto inny jak kapitan gospodarzy – Arkadiusz „Głowa” Głowacki po stałym fragmencie gry otworzył wynik meczu. Głową, rzecz oczywista. Stoper Wiślaków bramki strzela od święta, ale trzeba przyznać, że moment na trzecie w sezonie trafienie wybrał idealnie. Trafienia Głowackiego nie byłoby bez dobrego dośrodkowania Semira Stilicia. Na Twitterze Paulina Czarnota-Bojarska pisała o pięknym przywitaniu, jakie Bośniak zgotował publiczności z Reymonta. Sto procent racji – chwilę później zawodnik z Bałkanów do asysty dołożył bramkę, która pokazała całą jego piłkarską klasę, obnażając przy okazji słabość skleconej naprędce obrony gości. Rozochocony Stilić w kolejnej akcji spróbował raz jeszcze: znów położył na ziemi Damiana Dąbrowskiego, jednak tym razem skórę Cracovii uratował najlepszy w jej szeregach Krzysztof Pilarz.
Dobry kwadrans Semira wystarczył do zdobycia przez niego miana „zawodnika meczu”. Dlaczego? Ano dlatego, że w drugiej połowie nikt nie wybił się ponad derbową przeciętność. Wisła za sprawą Pawła Brożka powinna prowadzić w 48 minucie trzy lub nawet cztery do zera. Najlepszy strzelec „Białej Gwiazdy” nie trafił jednak ani razu i zamiast spokojnej końcówki, zgotował swojej drużynie prawdziwą nerwówkę w ostatnich minutach gry. Cracovia zaatakowała śmielej, a Saidi Ntiabzonkiza pozazdrościł Zlatanowi niedawnego trafienia z Ligi Mistrzów. Burundyjczyk uderzył na tyle mocno, że Michał Miśkiewicz mógł jedynie wyjąć piłkę z siatki – dodajmy, że dopiero trzeci raz w tym sezonie, jeśli chodzi o spotkania przy Reymonta. Na szczęście dla Franciszka Smudy, sytuację uspokoił Łukasz Garguła. Po wejściu na plac gry najpierw dwa razy dał się sfaulować goniącym wynik zawodnikom „Pasów”, by w samej końcówce strzałem z tak zwanej „zjeżdżalni” przypieczętować panowanie Wisły w Krakowie.
Tym, którzy jeszcze nie znudzili się derbami, pozostaje teraz trzymać kciuki za Cracovię – jeżeli Wojciech Stawowy wprowadzi swoją drużynę na górą połówkę tabeli, czeka nas trzecie krakowskie spotkanie – tym razem w ramach grupy mistrzowskiej. Póki co, Cracovia padła ofiarą własnej gry. Rozgrywać piłkę od tyłu owszem można, ale jeżeli kończy się to pięćdziesięcioma starami piłki w każdej z połów, to… coś jest nie tak. Niedawno mój kolega, kibic „Pasów” przekonywał mnie, że jego ekipa gra lepszą piłkę od Wisły. Cóż – dla mnie granie dobrej piłki powiązane jest ze zdobywaniem punktów. Przykład? Proszę bardzo – Swansea w Premier League utrzymuje się przy futbolówce lepiej niż Chelsea, Manchester City i Arsenal. Tylko co z tego, skoro od gry w pucharach dzieli ją obecnie więcej, niż Dennisa Rakelsa od korony króla strzelców?
A Wisła? Chwalić nie ma sensu – „Biała Gwiazda” wkłada w swoje mecze dokładnie tyle, ile wystarcza do odnoszenia skromnych zwycięstw. Ale, przynajmniej na razie, daje jej to drugą pozycję w tabeli.
/Maciek Jarosz/