Raz na wozie, raz na wozie – van Bronckhorst nie wie, co to niepowodzenie

W życiu ponoć piękne są tylko chwile. Wielu z nas przytaknie bez dłuższego zastanowienia, wielu zacznie rozmyślać, ale znajdzie się też grupa osób, która po usłyszeniu takiego stwierdzenia powie stanowcze „nie”, i doda, że piękne okresy mogą trwać zdecydowanie dłużej. Do tego ostatniego grona bez wątpienia należy zaliczyć Giovanniego van Bronckhorsta. Jeśli teraz macie przed oczami obraz zawodnika ubranego w pomarańczową koszulkę, sunącego po lewym skrzydle, to niestety jesteście daleko w lesie. W połowie maja miną dwa lata, odkąd były kapitan „Oranje” został pierwszym trenerem Feyenoordu Rotterdam, najprawdopodobniej nowego mistrza Holandii.

Każdy z nas choć raz był w sytuacji, kiedy w ciągu jednego dnia osiągnął kilka sukcesów. Bliscy pogratulowali, niektórzy zaproponowali dla żartów, żebyśmy wzięli udział w zabawie Lotto. Podejrzewamy, że van Bronckhorsta mogłaby już rozboleć ręka od zaznaczania wskazanych przez siebie kwadracików. Przez ostatnie dwa lata podobne żarty słyszał pewnie non stop. Trudno się dziwić, skoro w świat trenerski wszedł z takim przytupem, że zdążyło się już pojawić zainteresowanie ze strony „Dumy Katalonii”. 42-latek znalazł także uznanie w oczach dziennikarzy „L’eqipe”, którzy na swoich łamach właśnie publikują ranking 50 najlepszych trenerów. Holendrowi przypadło miejsce pod koniec stawki, ale sama obecność w tak zacnym gronie jest już niemałym sukcesem. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kieruje drużyną spoza pięciu najlepszych lig europejskich.

To nie jest tzw. pięć minut van Bronckhorsta, tylko efekt ciężkiej pracy, jaką wykonuje w Feyenoordzie już od… dziesięciu lat. To właśnie w 2007 roku powrócił na De Kuip po dziesięcioletnim okresie, w trakcie którego reprezentował takie kluby jak FC Barcelona czy Arsenal Londyn. Niby zwykłe pożegnanie, ale trwało ono aż trzy lata. Dopiero po mundialu w 2010 roku lewy obrońca postanowił zakończyć karierę. Pożegnanie wyglądało dość efektownie.

 

Nie trudno zauważyć żółtą opaskę na ramieniu Giovanniego. Bez wątpienia rola kapitana w ekipie wicemistrzów świata była doskonałym przetarciem przed dyrygowaniem spoza boiska. Van Bronckhorst nie został jednak rzucony na głęboką wodę przez włodarzy Feyenoordu i na początku pełnił funkcję asystenta trenera pierwszej drużyny. Miał się od kogo uczyć, ponieważ za wszystkie sznurki pociągał w tamtym czasie Ronald Koeman. Co ciekawe, starszy z Holendrów także jest wymieniany przez hiszpańskie media jako kandydat do przejęcia FC Barcelona.

Przed sezonem 2014/2015 doszło na De Kuip do zmiany trenera, ale van Bronckhorst pozostał w cieniu. Karuzela trenerska musiała zakręcić się raz jeszcze, aby to on zajął najważniejsze miejsce i przejął stery. A jak już to uczynił, to wszyscy na pokładzie musieli mocno trzymać się siedzeń, bo od razu osiągnął zawrotną prędkość. Feyenoord imponował zwłaszcza w pierwszej części sezonu, na półmetku Eredivisie zajmował drugie miejsce z niewielką stratą do lidera, natomiast w Pucharze Holandii jego wyższość musieli uznać piłkarze Ajaksu. O sezonie marzeń mowy jednak nie było, ponieważ w lidze przytrafiła się seria siedmiu porażek, która i tak nie zepchnęła Feyenoordu z podium. Największym sukcesem było jednak zdobycie Pucharu Holandii. Niewiele znaczące osiągnięcie? Nic bardziej mylnego – w Rotterdamie czekali na nie od 2008 roku. Z jednej strony, długo jak na tak utytułowany klub, z drugiej – zdecydowanie za krótko, aby użyć popularnego tekstu „młodsi kibice mogą już nie pamiętać…”.

Takiego sformułowania na pewno można użyć w odniesieniu do triumfu w ligowych rozgrywkach. Niepełnoletni kibice Feyenoordu nie mogą pamiętać czasów, kiedy po ostatniej ligowej kolejce ich klub spoglądał na wszystkich rywali z góry. Ostatni raz taka sytuacja przytrafiła się bowiem w 1999 roku. Van Bronckhorst akurat do tego sukcesu nie dołożył swojej cegiełki, ponieważ rok wcześniej wyruszył na podbój Europy i zasilił szeregi Glasgow Rangers. Teraz znajduje się już jednak we właściwym miejscu i czasie, prowadząc swój klub po wyśnione trofeum.

Do końca sezonu pozostały dwie kolejki, a ekipa z Rotterdamu ma nad drugim Ajaksem aż cztery punkty przewagi. Kibice już szaleją ze szczęścia, bo wiedzą, że to nie ma prawa się nie udać. Szampany są już schłodzone do odpowiedniej temperatury, nikt nie może mieć przecież wątpliwości, że lada moment będzie okazja do ich rozpieczętowania. Radość jest tak olbrzymia, że momentami ociera się o absurd. Pech chciał, że kolejny mecz Feyenoord rozgrywa z Excelsiorem. Wydawałoby się, że nie może być nic piękniejszego niż przypieczętowanie mistrzowskiego tytułu po zwycięstwie nad lokalnym rywalem, gdyby nie fakt, że jest to pojedynek wyjazdowy. Oznacza to tyle, że zamiast niemalże 50 tysięcy kibiców, na stadionie pojawi się ich tylko garstka. Na obiekt należący Excelsioru może wejść co najwyżej 4,5 tysiąca osób. Ktoś z południowej części Rotterdamu wpadł na pomysł, aby mecz przenieść na De Kuip… Tak, zgadliście, coś takiego nie miało szans powodzenia. Doskonale jednak obrazuje stan ekscytacji w Feyenoordzie.

Recepta na sukces? Przede wszystkim stabilność. Van Bronckhorst ufa wąskiej grupie osób, która go nie zawodzi. W całej układance występuje też element szczęścia, ponieważ zawodników tworzących trzon drużyny omijały poważne kontuzje. Najlepszym przykładem jest Eric Botteghin, który nie opuścił jeszcze w tym sezonie ligowym ani jednej minuty. W każdym pojedynku wystąpił również Jens Toornstra, który może się poszczycić już 14 bramkami i 10 asystami. Jeszcze częściej rywali kąsał Nicolai Jorgensen, który w poprzednim sezonie występował w FC Kopenhaga. W Holandii odnalazł się jednak doskonale i wszystko wskazuje na to, że zostanie królem strzelców. Wyróżnić należy też Brada Jonesa, który siedemnastokrotnie zdołał zachować czyste konto. Co łączy wszystkich wymienionych piłkarzy? Przyzwyczailiśmy się, że trenerzy w Holandii odważnie stawiają na młodych, natomiast w Feyenoordzie wierzą w siłę doświadczenia. Najmłodszy z całego grona jest Jorgensen, który w styczniu skończył… 26 lat. Wesołe jest życie staruszków (jak na holenderskie realia) w Rotterdamie.

Na koniec wróćmy jeszcze do rankingu, który tworzony jest przez dziennikarzy francuskiego dziennika „L’equipe”. Van Bronckhorst uplasował się w nim na 45. miejscu, pomiędzy Chrisem Colemanem a Eddiem Howe’em. Zagląda się tej trójce w metryczki i na myśl nasuwa się fragment jednego z dawnych utworów: „Dla budowy młode dłonie, dla budowy młoda myśl. Potrafimy jutro bronić tego, co tworzymy dziś. To idzie młodość, młodość, młodość”.