W sezonie 2010/2011 grali jeszcze w Lidze Mistrzów. Później był wielki spadek, jeszcze większe odrodzenie i ostateczny powrót do gry z najlepszymi. Ich wielkość zweryfikowali jednak wczoraj „giganci” z Luksemburga, którzy pokazali, że do formy sprzed lat Rangersom jeszcze daleko.
Myślę, że przeciętny kibic pamięta jeszcze, że nie tak dawno, bo kilka lat temu, liga szkocka nie była traktowana w Europie jako typowe ogórki, nic nie znaczące w kontekście pucharów. Jeszcze w sezonie 2007/2008 obie drużyny z Glasgow grały w Lidze Mistrzów – Celtic odpadł wówczas w 1/8 finału z FC Barcelona, Rangers natomiast zajęło 3. miejsce w grupie, co dało przepustkę do Pucharu UEFA. W tym zaś dobrnęło aż do finału i dopiero tam zostało zatrzymane przez Zenit Sankt Petersburg.
Później przyszedł złoty okres. Od 2009 do 2011 roku drużyna Rangers FC trzy razy z rzędu zdobyła mistrzostwo kraju. W sezonie 2011/2012 przestało być już jednak tak kolorowo. Nie dość, że ostatecznie Celtic wyprzedził go w tabeli o 20 punktów, to przyszły również sprawy pozasportowe, a konkretnie – finansowe. To przez nie, mimo zajęcia drugiego miejsca w lidze, zamiast grać w europejskich pucharach, zostało zdegradowane do Third Division, a zatem czwartej klasy rozgrywkowej w Szkocji.
Degradacja oznaczała nie tylko upadek Rangersów, ale także całej ligi szkockiej, która wkrótce przestała liczyć się na dobre w Europie. Motherwell, Aberdeen, St Johnstone, Iverness czy Heart of Midolthian nie potrafiły zastąpić „The Gers” na tej arenie rozgrywek. Szkockim klubom przydarzały się spektakularne wpadki, podobne do tych dobrze znanych kibicom ekstraklasy. W sezonie 2014/2015 Motherwell odpadło ze Stjarnanem, rok później St Johnstone nie dało rady Aleszkiertowi Erewań, a w kolejnym sezonie Hearts pożegnali się z dalszą grą, przegrywając u siebie 1:2 z… Birkirkarą (tak, tą z Malty).
Celticowi też nie szło już tak, jak dawniej. Brak dogodnego rywala w rozgrywkach ligowych powodował, że „Celci” co prawda zmiatali w pył rozgrywki krajowe, ale w Europie radzili sobie coraz gorzej. Obok awansów do Champions League, które stały się dla nich rzadkością, pojawiły się porażki z Molde, Malmo czy… pamiętne 1:6 z Legią Warszawa i przegrana z NK Maribor.
Szkocja już rok po spadku Rangers FC straciła dwa miejsca w kwalifikacjach Ligi Mistrzów. Jak się okazało – całkiem słusznie, bo żaden z zespołów – oprócz Celticu – nie zdołał zakwalifikować się nawet do grupy Ligi Europy. Kibice tamtejszej ligi wierzyli, że karta ponownie odwróci się, gdy na szczyt ponownie powrócą „The Gers”.
Tymczasem na Ibrox Stadium przez całe sezony trwała pełna mobilizacja. Kibice bili rekordy frekwencji podczas meczów niższych klas rozgrywkowych, właściciele klubu próbowali utrzymać jak najlepszych trenerów i zawodników, a ci – z mniejszymi lub większymi problemami, lecz cały czas konsekwentnie – krok po kroku szli w górę, aby wreszcie, w sezonie 2015/2016, wywalczyć sobie powrót do Scottish Premier League.
Mimo że obecna wartość klubu, według Transfermarkt.de, oscyluje w granicach 21 milionów euro, nikt raczej nie patrzył na nazwiska. Oczekiwania dotyczące ponownej gry Rangers w najwyższej klasie rozgrywkowej były zaś ogromne. Realiści gderali co prawda pod nosem, że w trakcie roku niczego się nie odbuduje. Optymiści już widzieli natomiast oczyma wyobraźni wielki bój o mistrzostwo z odwiecznymi rywalami. Tymczasem… poprzedni sezon okazał się zaskoczeniem chyba w obu kierunkach. Jednocześnie było fatalnie, bo Celtic nie tylko wygrał ligę, ale zanotował 30 oczek przewagi nad drugim Aberdeen (zdobywając przy tym kosmiczną liczbę 106 punktów!), zapewniając sobie mistrzostwo dłuuugo przed ostatnią serią spotkań. Z drugiej strony zaś – jeden z celów został spełniony. Rangersi wylądowali bowiem na ligowym podium, uzyskując w ten sposób awans do kwalifikacji Ligi Europy.
Te miały okazać się przyjemne. Losowanie bowiem – zdawało się – sprzyjało. „The Gers” w pierwszej rundzie eliminacyjnej trafili na drużynę z Luksemburga, a zatem kraju mającego mniej mieszkańców niż samo Glasgow. Ba! Rywalizować mieli nie z mistrzem czy wicemistrzem tego kraju, lecz z Progres Niederkorn – czwartą (!) drużyną malutkiej ligi, której do tej pory największym sukcesem było zdobycie mistrzostwa Luksemburga w… 1981 roku. Statystyki były zatem miażdżące.
Niederkorn: 4 tys. mieszkańców
Ibrox: 51 tys. widzówLuksemburg: 576 tys. mieszkańców
Glasgow: 599 tys. mieszkańców
???? #Rangers— Oskar Sozański (@OskiSozanski) July 5, 2017
No ale – jak mawia klasyk – w Europie nie ma już przecież słabych drużyn. Po zwycięstwie 1:0 na Ibrox Stadium doszło do sensacyjnej porażki 0:2 na terenie rywala. Co do tego, że Niederkorn stanie się szkockim Pawłodarem, nie mamy żadnych wątpliwości. Szkoda jednak patrzeć, jak na naszych oczach ekipa z Luksemburga zrujnowała właśnie piękną historię. Drużyna odrodzona po upadku niczym wojownik przebija się przez gąszcz słabszych ekip, dochodzi niemal na sam szczyt, nabiera sił, wydaje się, że ponownie staje się potężna, i nagle okazuje się, że wszelkie wizje na jej temat okazały się złudne. Przegrywa pojedynek, który powoduje, że kibice w Glasgow ponownie mogą doznać szoku.
Fakt, można stwierdzić, że wariatem jest ten, kto uważał, że już w pierwszym sezonie po powrocie Glasgow Rangers wrócą na szczyt. Takich wariatów było serio sporo. Dziś trzeba jednak usiąść i popatrzeć na to trzeźwo – wczorajszy pojedynek z Luksemburczykami dobitnie udowodnił nie tylko, w jakim miejscu znajduje się w tym momencie ekipa „The Gers”, ale również cała liga szkocka. Wydaje się, że rzeczywiście odrodzenie całej Scottish Premier League zależy od pełnego odrodzenia Rangersów, którzy jak na razie są dopiero na początku długiej drogi. I choć będą pojawiać się na niej mniejsze lub większe kamyczki, jak choćby Progres Niederkorn, chyba wszyscy kibice w Europie – niezależnie od sympatii – życzą dziś Szkotom, aby droga ta okazała się złotą diamentową. Historia lubi wielkie, huczne powroty. Czy to będzie jeden z nich? Przekonamy się zapewne w ciągu najbliższych kilku lat…