Ostatnim, a w zasadzie jedynym napastnikiem ery Abramowicza, który na Stamford Bridge gwarantował hurtowo strzelane gole był Didier Drogba. Pomimo setek milionów funtów przeznaczonych na zakup specjalisty w dziedzinie zdobywania bramek sytuacja w linii ataku zespołu Chelsea przybrała rozmiary histerii. Po kilku fiaskach transferowych Jose Mourinho postawił więc na napastnika z charakterem. Diego Coscie bliżej bowiem pod tym względem do Didiera Drogby, aniżeli reszty światowej klasy napastników, którzy na Stamford Bridge gaśli przytłoczeni osobą reprezentanta Wybrzeża Kości Słoniowej.
Mateja Kezman, Andriy Shevchenko, Claudio Pizarro, Fernando Torres, Daniel Sturridge, Demba Ba. Żaden z tych zawodników nawet po części nie spełnił oczekiwań, jakie wiązano z ich głośnymi transferami. Ekstremalnie słaba postawa znanych z wysokiej skuteczności napastników doprowadziła wręcz do powstania teorii spiskowych, jakoby teren boiska na Stamford Bridge na podobieństwo trójkąta bermudzkiego miał pochłaniać zdolności strzeleckie napastników Chelsea. Gdy jednak zagłębimy się w historię wyżej wymienionych zawodników, okaże się, że w momencie transferu do zachodniego Londynu każdy z nich miał mniejsze lub większe problemy. Nie ma ich z kolei Diego Costa, którego droga na boiska Premier Leauge wydaje się łudząco podobna do historii Drogby.
Gdy w 2004 roku Jose Mourinho ustanawiając ówczesny rekord transferowy klubu sięgał po 26-letniego już Didiera Drogbę, po właściwie jego debiutanckim sezonie na najwyższym, europejskim poziomie wielu podważało decyzję Portugalczyka. Mourinho odpowiedział wówczas jedynie: „Nie oceniajcie go przez pryzmat tego, ile za niego zapłaciliśmy, oceńcie go, gdy odejdzie z klubu”. Dziś zdobywca 157 goli w barwach Chelsea pozostaje w Londynie punktem odniesienia dla kolejnych napastników.
A dokładnie dziesięć lat później do tego samego klubu, za sprawą tego samego szkoleniowca trafia Diego Costa. Również w wieku 26 lat, również po niesamowitym, aczkolwiek pierwszym tak udanym sezonie. I to właśnie różni Costę od większości napastników, którzy w Chelsea swoje legendy rozmieniali na drobne. Fernando Torres czy Andriy Shevchenko, kosztujący Chelsea grube miliony, zasilali szeregi The Blues będąc już piłkarzami nasyconymi nagrodami indywidualnymi oraz klubowymi/reprezentacyjnymi, szczyt swoich możliwości mając dawno za sobą. Naturalizowany Hiszpan przychodzi do Premier League w szczytowej formie, po niesamowitym sezonie, obfitującym w 27 ligowych goli. A żeby jego osiągnięcia uwydatnić jeszcze bardziej, wystarczy spojrzeć jedynie na statystykę porównawczą ostatniego sezonu w wykonaniu Diego Costy oraz trzyosobowej reprezentacji ataku Chelsea.
Pomimo tak udanego sezonu Diego Costa w europejskim futbolu ma wciąż wiele do osiągnięcia. Podobnie jak Didier Drogba w jego wieku, wciąż musi budować swoją markę i udowodnić wszystkim, że niesamowity sezon ubiegły nie był jedynie dziełem przypadku. Mundialowy blamaż z reprezentacją Hiszpanii może tylko dodatkowo podrażnić byłego już napastnika Atletico Madryt.
To, co jednak może okazać się kluczowe w postawie Costy na Stamford Bridge, to charakter. To właśnie niebywale silna osobowość cechowała Drogbę, Anelkę i Eto’o, a więc tych napastników, którzy Londyn mogli opuszczać z podniesionymi głowami. A o silnym charakterze Costy chyba nikogo przekonywać nie trzeba. Bo choć wielu zachowań Brazylijczyka się dziś nie pochwala, to nie różnią się one zbytnio od występków wyżej wymienionej trójki. To przecież Drogba spoliczkował w finałowym meczu Ligi Mistrzów Nemanję Vidicia, to Nicolas Anelka był główną postacią reprezentacyjnego buntu przeciwko Raymondowi Domenechowi, to wreszcie Samuel Eto’o już w Londynie zdążył skopać Luisa Suareza i nawrzucać swojemu trenerowi – Jose Mourinho. Ale to właśnie pewność siebie budowała ich końcowy sukces. Costa nie jest pod tym względem inny, a jeśli ilość jego nieczystych zagrań będzie współmierna do liczby strzelonych goli, to nikt przy Fulham Road nie będzie nad nowym napastnikiem moralizował.
A przedsmaku przygody Costy z Premier League mogliśmy doświadczyć w półfinałowym starciu Atletico Madryt z… Chelsea. To właśnie w meczu przeciwko swoim nowym kolegom Costa stoczył psychologiczną wojnę z jednym z największych twardzieli Wysp – Johnem Terrym. I kapitan Chelsea nie wyglądał bynajmniej w tym starciu na stronę dominującą. Przy egzekwowaniu rzutu karnego, Costa piłkę na jedenastym metrze ustawiał dłużej, niż zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, a gdy zarobił żółtą kartkę, niewzruszony tym faktem wciąż wiercił futbolówką dziurę w ziemi. Gdy wszyscy na Stamford Bridge wydawali się już wystarczająco wyprowadzeni z równowagi, Costa niczym urodzony stoik posłał piłkę do siatki, eliminując Chelsea z rozgrywek. Sympatycy ekipy z zachodniego Londynu mogą mieć jedynie nadzieję, że Hiszpan nie będzie miał już więcej tego typu kompilikacji przy pozycji strzeleckiej.
To właśnie ta cecha będzie moim zdaniem kluczowa w kwestii losów Diego Costy na Stamford Bridge. Choć głosy krytyki wobec boiskowej postawy Hiszpana są wszechobecne i można mu co nie co zarzucić w kwestii poszczególnych elementów rzemiosła piłkarskiego, to należy mieć na uwadze, że również i Drogba w momencie transferu do zachodniego Londynu nie był napastnikiem w pełni już ukształtowanym. Miał jednak coś, czego zabrakło innym napastnikom Chelsea, w tym przede wszystkim Fernando Torresowi – niebywałą mentalność, która sprawiła, że dziś na Stamford Bridge jest witany z odpowiednimi honorami. I taki sam los wróżę Diego Coscie. A jeśli Costa nie wytrzyma oczekiwań i presji obecnych na Stamford Bridge, to któż inny mógłby im sprostać?