Przed tygodniem zakończył się wyścig o tytuł Mistrza Polski. Złośliwi powiedzą, że był to spacer, natomiast ktoś w końcu musiał ten tytuł zdobyć. Po raz trzeci z rzędu padło na Legię Warszawa, co szczególnie mocno może boleć kibiców w Poznaniu. Mogliśmy obserwować ich reakcję właśnie w meczu z Legią, niedługo po tym jak Michał Kucharczyk zdobył bramkę na 2:0. Mecz nie został dokończony, a wydarzenia, jakie miały miejsce przy ulicy Bułgarskiej urosły – słusznie zresztą – do miana wielkiego skandalu. Komisja Ligi nałożyła na klub rekordowe pod względem wielkości kary, nie tylko finansowe.
W ogóle w ostatnich tygodniach w stolicy Wielkopolski atmosfera była dość nerwowa, a to co widzieliśmy podczas z meczu z Legią było niczym innym jak kulminacją wielodniowych napięć. Po przegranym meczu z Jagiellonią właściciele zdecydowali się zwolnić trenera Bjelicę i postawić w dwóch ostatnich spotkaniach na trio trenerskie w składzie: Rafał Ulatowski, Tomasz Rząsa i Jarosław Araszkiewicz. O tym w jakich nastrojach zastali szatnię trenerzy, o przerwanym meczu z Legią, o Ivanie Djurdjeviciu i przyszłości Lecha rozmawialiśmy z Rafałem Ulatowskim, który na co dzień pełni funkcję szefa szkolenia w Akademii Lecha Poznań.
Przybyło Panu siwych włosów w ostatnich kilku tygodniach?
Siwych włosów nie, ale z pewnością przybyło emocji, wrażeń, doświadczeń. Z tego się składa życie nie tylko trenera, ale też człowieka. Muszę powiedzieć, że nie spodziewałem się czegoś takiego, co się wydarzy w maju, ale gdybym mógł wybrać ponownie to zrobiłbym to samo. Może nie wahałbym się, bo nie ukrywam, że od momentu, kiedy dostałem propozycję od prezesa objęcia tego zespołu, to musiało minąć kilkanaście minut żebym podjął właściwą decyzję. Dzisiaj pewnie z biegu bym się zgodził, znając sytuację w jakiej był klub i na relacje, jakie wytworzyły się w szatni między nami. Także zdecydowałbym się drugi raz na to samo.
W jakich okolicznościach się Pan dowiedział o tym, że będzie brany pod uwagę żeby objąć zespół w kontekście dwóch ostatnich spotkań?
Ja się nie dowiedziałem o tym, że będę brany pod uwagę, tylko dowiedziałem się, o konkretnej sytuacji w jakiej znalazł się klub. Wiedziałem w tym momencie, że muszę pomóc, bo właśnie tak powinienem się zachować.
Czyli nie było możliwości odmowy?
Byłem w czwartek w klubie na Bułgarskiej, bo ja generalnie łączę pracę z akademią we Wronkach i z naszą siedzibą w Poznaniu, gdzie zapadają wszystkie kluczowe decyzje. W tamten czwartek byłem rano z przedstawicielami jednego klubu, z którym chcemy podpisać umowę partnerską. Wychodziłem po spotkaniu i zadzwonił telefon. Prezes spytał się gdzie jestem, a byłem akurat kilka metrów od jego gabinetu, będąc na stadionie. Zaprosił do siebie i przedstawił sytuację. Tak jak powiedziałem wcześniej, to nie była decyzja, że już od razu byłem gotowy. Musiało upłynąć trochę czasu, ale ja w tym momencie poczułem, że muszę wziąć odpowiedzialność nie tylko za siebie jako za trenera, ale również za klub. Lech działa w takim układzie, gdzie jest kilka osób, które tworzą bezpośrednio czy to zarząd akademii, czy są odpowiedzialni za pion sportowy całego klubu, którego nierozerwalną częścią jest akademia. Po słowach prezesa zauważyłem, że przyszedł czas na to, żeby na kilka dni zastąpić swoją pracę w akademii na potrzeby inne, a taką była praca z piłkarzami pierwszego zespołu. Nie miałem możliwości żeby powiedzieć nie.
A jeśli chodzi o asystentów Tomasza Rząsę i Jarosława Araszkiewicza, to był Pana wybór czy prezesa?
Wspólny, bo wiadomo najpierw się szuka pierwszego trenera. Takiego, który ma licencję, który będzie w stanie poprowadzić zespół, dopiero później szukamy wyboru i kandydatów do tego kto może to zrobić. My z Tomkiem pracujemy na co dzień ze sobą w akademii, wszyscy też wiedzą o tym jak jesteśmy w nią zaangażowani i co możemy dawać swoim doświadczeniem. Mówimy o ludziach po 40-ce, którzy kilkanaście lat już w piłce siedzą, w związku z tym to był naturalny wybór. Zarówno Tomek i Jarek Araszkiewicz, przede wszystkim jako symbol tego świetnego Lecha. Nie tylko jako piłkarz, ale również jako trener, który na co dzień pracuje w akademii bo prowadzi zajęcia indywidualne. W związku z tym to było bardzo dobre trio, a nawet nie trio, bo sztab jak naliczyliśmy 12 osób, który został po trenerze Bjelicy, poza jego głównymi trenerami, którzy odeszli z nim. Natomiast ci wszyscy ludzie zostali i muszę powiedzieć, że do ostatniego gwizdka sędziego w meczu z Legią pracowali najlepiej jak potrafili. Wszyscy stworzyliśmy naprawdę fajną grupę ludzi, która miała jeden cel. Taki żeby w tych dwóch ostatnich meczach zdobyć jak największą liczbę punktów, czyli w naszym przypadku chodziło nam o 6 punktów.
Czyli prezesi zwolnili trenera w momencie, gdy nie mieli jeszcze planu B? Pan się dowiedział o tej propozycji po zwolnieniu trenera Bjelicy, czy wcześniej?
Nie wiem, musiałby Pan z prezesami porozmawiać jak to wszystko było. Ja się dowiedziałem po fakcie. Prezes zakomunikował, że trener Bjelica został zwolniony i mam przejąć zespół na dwa ostatnie mecze.
Tak patrząc na całą trójkę, to wszyscy panowie jesteście widoczni w mediach, bo Pan, Tomasz Rząsa i Jarosław Araszkiewicz często gościliście czy to w telewizji czy w prasie. Nie było to swego rodzaju opuszczenie strefy komfortu? Jednak częściej można było panów zobaczyć w telewizji, ewentualnie na miejscu w pracy w Lechu. Tu trzeba było poprowadzić zespół będący w trudnej sytuacji.
Ja jestem pełen podziwu dla swojego procesora, który jest w moim mózgu. Przejście z pracy szefa szkolenia akademii do wejścia do szatni pierwszego zespołu, szatni, która nie stanowiła w tamtym czasie jakiegoś takiego zbioru ludzi pewnych siebie, bo wyniki na to nie wskazywały, to jest duża sztuka, żeby zmienić nagle swoje podejście. Pierwsze wrażenie trenera, który wchodzi jest najważniejsze, bo wchodząc w takim momencie trener musi być człowiekiem, który zainspiruje grupę ludzi. Musiałem wymyślić coś, co da tym chłopakom bodziec i energię do działania na dwa ostatnie mecze. Myślę, że patrząc na ten pierwszy mecz z Wisłą, na sytuację w jakiej objęliśmy zespół i na to jak pracowaliśmy, to nam się udało. Przede wszystkim zachęcić tych chłopaków do tego wiedząc, że są to profesjonaliści żeby uwierzyli. Ale to nie miał być bat, tylko to miał być dialog i chęć wyzwolenia w nich jeszcze sportowego pokładu ambicji, która gdzieś myślę w niektórych momentach na boisku była widoczna.
Jak Pan wszedł do szatni, to jak waszą trójkę odebrali piłkarze? Przede wszystkim w jakiej byli formie? Były to jedynie problemy w sferze mentalnej, czy także w fizycznej?
Plusem tej sytuacji jest to, że ja z niektórymi piłkarzami pracowałem wcześniej, wszyscy nas znali. Wiedzieli kim jesteśmy, również, gdy się sami przedstawialiśmy podczas pierwszej prezentacji wewnątrz zespołu, to powiedzieliśmy skąd jesteśmy. Szczególnie dla zawodników zza granicy mogliśmy być jakimiś znakami zapytania. Jednak ta pierwsza odprawa, sposób w jaki rozmawialiśmy z nimi czego oczekujemy, co dzięki naszej pracy mogą zyskać, myślę, że to wystarczyło. Bo wyszliśmy po tym na trening i podczas jego trwania nie było widać, że my czegoś nie wiemy co mamy robić, że nie mamy planu na ten zespół, albo że piłkarze nas nie zaakceptowali. Absolutnie nie było ani sekundy mojego zwątpienia w tych piłkarzy, w naszą trójkę trenerów, ale również zwątpienia w tych chłopaków. Było widać, że te treningi jakościowo wyglądały tak jak powinny.
Czyli podsumowując ta znajomość pomogła w prowadzeniu zespołu, a nie przeszkodziła?
Zawsze tak jest, że jak jakiś nowy trener obejmuje zespół, to najpierw jest poczta pantoflowa wewnątrz chłopaków w szatni. Kto to jest, skąd się wziął, co nam pomoże, co nam zaoferuje. Na tanim kicie i luźnej atmosferze może się udać jeden trening, czy jeden mecz. To miał być projekt 10-dniowy w związku z czym nie można było przyjść i powiedzieć, że będziemy grać tylko w siatkonogę, albo że pójdziemy do lasu czy na paintballa na integrację. Nie, to są profesjonaliści, to są najlepsi piłkarze jacy mogli być w Lechu. Jeżeli porozmawiamy o doświadczeniu tych chłopaków w grupie 30 plus, o jakości jaką dawali w niektórych meczach na boisku, to jest to top polskiej ekstraklasy. Przecież ci piłkarze po 30 kolejkach byli na 1 miejscu w rundzie zasadniczej, no to nie był to zbiór przypadkowych zawodników.
No właśnie byli liderem po rundzie zasadniczej. Zatem jak sami piłkarze diagnozowali ten problem? Co się stało, że twierdza w Poznaniu padła? Przez rok była niedostępna dla innych zespołów, większość meczy wygranych, a w grupie mistrzowskiej cztery porażki.
Jako kibice Lecha wszyscy liczyliśmy na to, że to pierwsze miejsce w tabeli da nam przewagę w postaci czterech meczów u siebie, w dodatku z najgroźniejszymi rywalami. Myślę, że dużo by tu przyczyn szukać. Po pierwsze sportowo może w tym pierwszym niewykorzystanym karnym Darko Jevticia w meczu z Koroną, to była sytuacja na 1:0. Wygraliśmy potem na Zagłębiu i graliśmy u siebie z Górnikiem i sytuacja Kamila Jóźwiaka przy stanie 0:0, gdzie trafił piłką w słupek. Gdyby inaczej te mecze rozpocząć, to jest taka pierwsza przyczyna stricte sportowa. Druga rzecz taka, że być może troszkę ten obraz tego prawdziwego Lecha przesłoniły cztery ostatnie zwycięstwa w rundzie zasadniczej z rzędu. Ale to też nie możemy tak powiedzieć. Na pewno problemem była sfera mentalna.
Umówmy się, Lech nie może się bać zwycięstw.
Oczywiście. Lech to klub, w którym remis jest porażką. Pytanie dlaczego po roku gdzie nie przegrywamy meczu, nagle przegrywamy cztery w rundzie dodatkowej? Przez te 10 dni, ja ani razu nie rozmawiałem z chłopakami, ani nie negowałem, nawet nie pytałem dlaczego nie wyszło, co było nie tak w relacjach między zawodnikami, być może między trenerami. Wiedziałem, że to nie jest dobry moment na to, żeby szukać odpowiedzi w ciągu tych dni. Objęliśmy zespół dwa dni po przegranym meczu z Jagiellonią, a dwa dni przed meczem z Wisłą Kraków. W związku z tym wiadomym jest, że jedyna sferą jaką mogliśmy zmienić, albo starać się coś ulepszyć, to była sfera tzw. mentalna. Czyli wmówić ponownie tym chłopakom, albo utwierdzić ich w przekonaniu, że są to dobrzy piłkarze i nieprzypadkowo po 30 meczach byli zespołem mało tego, że z największą liczbą punktów, ale z największą liczbą zdobytych bramek i z najmniejszą liczbą straconych bramek.
I zdaje się z najmniejszą liczbą porażek.
Tak i porażek to samo, w związku z czym naszym celem było to, żeby dotrzeć do nich i wyzwolić w nich jeszcze takiego profesjonalnego ducha uprawiania piłki nożnej, sportu i wygrywania. Aczkolwiek powiedziałem na początku, że wierzę w to, że uda nam się zdobyć 6 punktów w tych dwóch meczach wygrywając na Wiśle i wygrywając u siebie z Legią. A przy szczęściu jakie każdy sportowiec musi mieć być może wynik meczu w Warszawie na Łazienkowskiej między Legią, a Górnikiem będzie taki, że da nam perspektywę tego, że możemy grać o coś więcej, niż tylko o zachowanie twarzy.
Czy ten projekt od początku miał trwać jedynie 10 dni, czy była opcja, że wasza trójka będzie dalej prowadzić pierwszy zespół?
Karty były od razu rozdane i jasno powiedziane od A do Z. „Panowie wasza misja trwa 10 dni, potem wracacie do swojej pracy w Akademii Lecha Poznań”. Myślę, że był to czysty i jasny komunikat, bo dotarł też do piłkarzy i mediów, bo o tym powiedzieliśmy. Dzięki temu nie miałem ani żalu, ani nie rozbudziłem w sobie apetytu czy ambicji żeby być trenerem. Nie ukrywam, że spędziłem trenersko bardzo dobry czas jeśli chodzi o relacje z piłkarzami, o ponowne wejście w trening. Tak samo rozmowy z nimi, stres i emocje meczowe, oraz to, że jestem jednym z niewielu szczęśliwców, którym dane będzie poprowadzić Lecha Poznań przy 30 tysiącach kibiców w meczu z Legią. To, że czas naszej pracy był jasno sprecyzowany nie wzbudzał w nas żadnych kontrowersji. Wiedzieliśmy, że musimy pomóc klubowi – Lechowi Poznań w tym trudnym momencie, zdecydowaliśmy się na to, ale już od poniedziałku z powrotem wróciliśmy do swoich zajęć w akademii.
No właśnie, kiedyś rozmawialiśmy przy okazji Lech Cup Conference i wspominał Pan te nieprzespane noce i stresy związane z prowadzeniem pierwszego zespołu. Jak to było teraz, te emocje ponownie wróciły, jeśli tak, to czy były takie same?
Te same, wróciło dokładnie to co było. Adrenalina meczowa, ten stres związany z podejmowaniem konkretnych i właściwych decyzji dla zespołu. Przecież oprócz tego, że ja byłem trenerem pierwszego zespołu, to musiałem dbać też o drugi zespół. Konkretnie ilu zawodników dać do trenera Djurdjevicia, na jego mecze, które rozgrywał w środę i w sobotę. Tak gospodarować tymi piłkarzami, żeby oni nie poczuli się, że przyszedł nowy trener, a jest podstawiony, bo rzuca cały czas tych samych zawodników. Bo od tych 14-tych i 15-tych też oczekiwałem zaangażowania, pomocy nam wszystkim w tym trudnym momencie. Muszę powiedzieć, że nie były to łatwe decyzje. Oczywiście te trudne też są wliczone w zawód trenera i takie musiałem podjąć dla dobra całego klubu.
W takim razie po niedzielnym meczu z Legią, który wiadomo jak się zakończył, zaraz o tym porozmawiamy, natomiast czy było takie „Uff” i ulga, że wracam do swojej roli dyrektora akademii, czy jednak szkoda, bo poprowadziłbym ten zespół jeszcze w kilku spotkaniach i wrócił na karuzelę trenerską?
W tamtym czasie byłem trenerem i pewnie żałowałem tego, że to już się kończy, natomiast okoliczności w jakich ten mecz został przerwany sprawiły, że nie miałem za dużo czasu żeby rozmyślać o tym. Najpierw myślałem dlaczego tak się stało, co kierowało sędzią, że skończył ten mecz, o incydentach jakie wychodziły z kotła itd. Najpierw człowiek myślał o tym, o bezpieczeństwie piłkarzy, o tym żeby im się nic nie stało. Był taki moment, gdzie już nikt z nas nie chciał żeby ten mecz był dograny do końca. W 72 minucie, kiedy sędzia przerwał mecz, to już kiedy widziałem te petardy i kibiców, którzy zaczęli wchodzić na płytę, kiedy interweniowała policja, no to my patrząc na to wszystko z boku czuliśmy się tak jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Wszystko wówczas uleciało i my naprawdę byliśmy już w takim stanie emocjonalnym, wyprani z pozytywnych emocji. Uważam, że była to jedyna słuszna decyzja żeby nie wracać już na boisko. Bo nie wyobrażam sobie tego w jaki sposób my byśmy wyglądali po takich zawirowaniach w tych końcowych minutach.
Natomiast mecz się tak katastrofalnie dla nas ułożył, bo scenariusz był taki, że straciliśmy bramkę w 9 minucie po naszym błędzie. W 65 minucie na boisko miał wejść Tymek Klupś kosztem Piotra Tomasika. Chcieliśmy wzmocnić atak i przejść na trzech obrońców. Chcieliśmy jeszcze dać tym ludziom frajdę z oglądania Lecha, bo nie czuliśmy się gorsi. Też było widać długimi fragmentami, szczególnie w pierwszej połowie przy stałych fragmentach, że to był zespół, który chciał, który nie poddał się, który wierzy w to, że ogra Legię i da radość kibicom. Zresztą nie tylko naszym, bo jak się później okazało było by też to fajne dla kibiców w Białymstoku. Natomiast gdzieś ta druga bramka stracona minutę przed tym zanim Tymek wszedł, rzeczywiście podcięła nam ona mocno skrzydła. Już później trzecia zmiana, którą chciałem zrobić, to było wprowadzenie drugiego napastnika – Koljicia. Postawiliśmy już wszystko na jedną kartę, bo Elvir był gotowy i miał wzmocnić Gytkjaera w ataku. Miał zejść wtedy „Maja” (Radosław Majewski – przyp.aut.), mieliśmy grać prościej, szybciej, na dwóch napastników. Za nimi Jevtić, Gajos, na bokach Klupś i Makuszewski, więc była to fajna siła ofensywna, ale nie dane nam było sprawdzić jakim wynikiem by się skończył mecz.
W dniach poprzedzających to spotkanie w mediach rozgorzała dyskusja na temat ewentualnej koronacji Legii na stadionie Lecha. Czy to powodowało, że piłkarze byli bardziej zmotywowani żeby Legię ograć, czy bardziej zdeprymowani?
Nie, każdy mecz z Legią, to jest odpowiednia dawka mobilizacji, takiej płynącej z wewnątrz szatni, z wewnątrz grupy, z wewnątrz każdego piłkarza. Nie musisz nikogo mobilizować na takie mecze i ja czułem to w treningach. Nie trzeba było mówić za dużo ani o stawce, ani o ciężarze gatunkowym tego meczu, bo wiedzieliśmy o co gramy i czym ten mecz może się skończyć, kiedy scenariusz będzie nie po naszej myśli. Rzeczywiście tak się stało, aczkolwiek nie mieliśmy żadnych sygnałów, ani wejść kibiców, ani telefonów, ani gróźb. Skupiliśmy się w tym tygodniu poprzedzającym mecz z Legią na rzetelnej pracy, na tym żeby zaprezentować się jak najlepiej.
Wróćmy zatem do 65 minuty, feralnej minuty dla Lecha, czyli do gola Michała Kucharczyka na 2:0. Czy po tej bramce czuł Pan gdzieś, że tak się to może potoczyć, że kibice nie wytrzymają i wbiegną na boisko?
Jeszcze nie. Dochodziły do nas słuchy, że może coś być.
Dlatego było tyle obecnej policji.
My tej policji nie widzieliśmy. Wychodząc z tunelu, siedząc na ławce widzieliśmy raczej boisko, piłkarzy i kibiców po drugiej stronie. Ewentualnie słyszeliśmy doping z kotła, bo taki był w tych 60 minutach. Dopiero po tej drugiej bramce też nie było żadnego sygnału, ani znaku, że kibice jednak mają zamiar coś zrobić. Dopiero pierwsza czy druga świeca dymna, która wyleciała dały nam do zrozumienia, że to może być rzeczywiście niebezpieczne. Ale byliśmy otoczeni przez ochroniarzy, którzy od razu zabezpieczyli ławkę rezerwowych, kazali nam szybko opuścić stadion i wejść do tunelu, aby tam czekać na rozwój wypadków. W związku z czym ja bezpośrednio nie czułem ani presji, ani zagrożenia, które może płynąć z trybun i które było w końcówce meczu.
Komisja Ligi nałożyła kary, wie Pan jakie, zatem jakby się Pan do tego odniósł? Za wysokie te kary, czy może nie adekwatne, albo nałożone nie tym osobom?
Nie znam karomierza. Jest skutek, jest przyczyna.
Największa kara dla Lecha w historii.
Ale też takie zachowanie, które…nikt nie chciałby być z nas na takim meczu. Cały czas twierdzę, że jeśli ktoś po raz pierwszy przyjdzie na mecz, a zależy nam na takich osobach, dzięki którym ten Lech dalej będzie wspierany przez kolejnych kibiców, to ktoś musiał być po raz pierwszy na meczu. Jeżeli przyjechał z daleka, zapłacił za bilet i nagle widzi takie emocje niezbyt dobre, no to wiadomym też jest, że nie wróci już na stadion. Tych kibiców jest mi zawsze szkoda. Można było mieć kolejnych, a przez to nie będziemy ich mieć. Co do wysokości kary, no to nie dyskutuję, nie miałem na to wpływu, nie znam nawet karomierza czy to jest niska, czy wysoka. Na pewno z punktu widzenia trenera Djurdjevicia i nowego sztabu oraz wszystkich piłkarzy, no to grać przy Bułgarskiej bez publiczności, to nie jest handicap. Nie jest to rzecz, dzięki której możemy być szczęśliwi, a w tych pierwszych meczach na pewno Ivanowi taki doping by się bardzo przydał.
Kliknij i odbierz zakład bez ryzyka 120 zł + 10 zł na START + 400 zł od depozytu!
Jeśli chodzi o Ivana Djurdjevicia, to wiedział Pan już wcześniej, że on zostanie trenerem po was, czy to była decyzja podjęta gdzieś po meczu z Legią?
Nie, po meczu nie. Wiedzieliśmy już wcześniej. Tak jak powiedziałem na początku my z Tomkiem (Rząsą – przyp.aut.), z Marcinem Wróblem, Piotrem Rutkowskim i z prezesem Klimczakiem i jeszcze z paroma innymi osobami tworzymy taki pion sportowy Lecha Poznań. W związku z tym, to nie jest klub, który podejmuje decyzje ad hoc i w tajemnicy. Zawsze jest grono ludzi, którzy są najpierw z tą decyzją skonfrontowani, mają prawo powiedzieć swoją opinię na ten temat, dlatego też wiedzieliśmy, że Ivan jest przymierzany. Oczywiście, to się też odbija na pracy akademii, bo Ivan był najważniejszą osobą w akademii we Wronkach. Prowadził drugi zespół, miał wpływ na dobór swoich zawodników, na przekazywanie ich do pierwszego zespołu, w związku z czym to też naruszyło strukturę całej akademii, to jego odejście. Cieszymy się bardzo, że człowiek od nas, z akademii będzie trenerem pierwszego zespołu, ale to też ma reperkusje dla akademii, że teraz my musimy znaleźć następcę Ivana. A znając jego osobowość i jego niebieskie serce bijące dla Lecha, to nie będzie to zadanie proste.
No właśnie znając sposób i metody pracy Ivana Djurdjevicia jakiego Lecha możemy się spodziewać?
Takiego jakim „Djuka” był za czasów piłkarskich. Kiedy przyszedłem do Lecha pierwszy raz, to w jednej z pierwszych rozmów z Ivanem podkreślałem: „Ivan jak ja bardzo nie lubiłem grać przeciwko tobie jako trener, bo ty byłeś takim zawodnikiem bezkompromisowym, grałeś swoim sercem, zaangażowaniem, byłeś pozytywnym liderem na boisku, potrafiłeś zmotywować zawodników, byłeś kimś więcej niż tylko zwykłym piłkarzem”. Pamiętam, że zawsze w takich momentach lepiej mieć takiego piłkarza po swojej stronie niż grać przeciwko niemu i w dużej części te rezerwy też były takim projektem „ivanowym”. Takim, w którym miał dowolną rękę w doborze zawodników, sztabu, metod treningowych, bo absolutnie nie ingerowaliśmy w jego środki treningowe, w jego metody pracy czy decyzje. To był dla niego taki poligon, takie przygotowanie do pracy trenera. Natomiast wszyscy na pewno wiemy, że to dopiero sytuacja z trenerem Bjelicą wymogła na zarządzie podjęcie takiej, a nie innej decyzji.
No nie zdążył jeszcze zdobyć wszystkich niezbędnych papierów czy licencji.
Plan rozwoju Ivana był trochę dłuższy, niż od razu przejście na Bułgarską, ale nie zapominajmy o jednym, on jest mężczyzną 41-letnim, więc jeśli popatrzymy gdzieś na kluby Bundesligi, które zatrudniają młodszych trenerów…
…chociażby Julian Nagelsmann w Hoffenheim.
Chociażby on czy inni, to wiemy, że Ivan już wcale nie jest takim młodzieniaszkiem i życzę mu z całego serca powodzenia. Zresztą wszyscy mu będziemy pomagać, kibicować, trzymać kciuki, być dla niego wsparciem. To jest człowiek jeden z nas, zasłużył na to swoją karierą zarówno piłkarską w Lechu jak i trenerską w rezerwach. Bo ja miałem tą możliwość żeby codziennie obserwować jego pracę, jego przygotowanie do zajęć, jego temperament, sposób wdrażania swoich pomysłów. Zawsze budził we mnie duże uznanie i o tą warstwę, jeśli chodzi o metodykę i o trening jestem jak najbardziej spokojny, że Ivan jest to absolutny top tego co mogliśmy mieć w pierwszym zespole.
Panie trenerze, czy oglądał Pan ostatnią konferencję prasową z udziałem właśnie Ivana Djurdjevicia, a wcześniej wystąpienie Piotra Rutkowskiego?
Tak, oglądałem.
Zatem widział Pan kiedyś bardziej zdenerwowanego i emocjonalnego Piotra Rutkowskiego?
Chwila zastanowienia…Spotykaliśmy się od dwóch lat regularnie parę razy w tygodniu i muszę powiedzieć, że nie widziałem nigdy Piotra w takiej formie, ale mówię w takiej pozytywnej formie. Było widać u niego emocje, takie, które targają mężczyzną niespełnionym, który czuje, że przeszło mu koło nosa coś na co wszyscy bardzo mocno pracowali. Jednak było widać też w nim lidera, który nie poddaje się, który ma pomysł na to jak wyjść z tego wszystkiego, który ma wokół siebie oddanych ludzi, którzy pracują nie tylko na niego, ale też na dobro całego klubu. Ja cały czas wypowiadam się o Lechu, jako o projekcie, który nie jest projektem jednoosobowym, ale Lecha tworzą dzisiaj ludzie młodzi, no w średnim wieku, bo niestety mamy już 45 lat na karku. Są to ludzie zdeterminowani do tego, żeby poświęcić swoje życie dla tego, żeby Lech był Lechem Poznań, którego chcą oglądać kibice przy Bułgarskiej i nie wstydzili się jego gry, oraz byli szczęśliwi z wygrywanych meczów.
Także wystąpienie Piotra było też jakby oddaniem głosu nie tylko jego samego, ale wszystkich osób, które mu dobrze życzą, które są z nim w dobrych i złych momentach. Chce podkreślić, że nasza decyzja żeby objąć Lecha na te 10 dni była też podyktowana tym, że nie mogliśmy zawieść własnego zaufania. Jeżeli ktoś nam proponuje w trudnym momencie podjęcia się trudnego zadania, to nie możemy patrzeć na to, co by było gdyby, albo co będzie jeśli się nie uda. Trzeba wejść w ten projekt i dać z siebie tyle ile się ma, tyle ile się może, bo tego potrzebuje od ciebie klub. Nie pan Piotr, nie pan Karol, tylko klub Lech Poznań jest w trudnym momencie i my jako pracownicy działający w akademii musimy temu klubowi służyć.
Czyli spodziewa się Pan w Lechu konkretnej rewolucji pod względem personalnym, pod względem sposobu pracy trenera, stawiania jeszcze bardziej na młodych piłkarzy z akademii?
To w którą stronę pójdzie plan Ivana okaże się za parę tygodni. Ja znam Ivana bardzo dobrze jako trenera boiskowego, ale nie byłem nigdy w szatni na jego odprawie. Nie wiem jak on to robi, co mówi, bo nie wypadało mi nigdy tam być. Podkreślam, że jestem o niego i jego sztab absolutnie spokojny.
Ale po Polsku zapewne, bo tak ostatnio mówił.
Oczywiście, Ivan perfekt mówi po Polsku. Nie traktuję go jako Serba czy Portugalczyka, tylko jako Polaka, jako jednego ze swoich trenerskich przyjaciół. Jestem spokojny o boisko, że w ten sposób, w który pracował w rezerwach, jeżeli będzie konsekwentny, a dla mnie Ivan jest do bólu konsekwentny, uparty i twardy, to będzie widać jego pieczęć od początku na tym zespole. Nie wiadomo na jakim zespole, bo słyszymy co chwilę, że to Mario Situm zrezygnował, a to Emir Dilaver też nie widzi swojej przyszłości w Lechu. Znam jeszcze też 2-3 nazwiska, przy których też jest znak zapytania czy zostaną w klubie.
Na ich miejsce będą musieli przyjść inni. Jak znam Ivana i Piotra, to ich nastawienie jest takie, że my potrzebujemy zawodników głodnych sukcesu, wygrywania, ciężkiej pracy pod skrzydłami ambitnego trenera i w ambitnym miejscu jakim jest Lech Poznań. Jeśli chodzi o to, Ivan ma kapitalne wejście, bo ma zespół, który był, czy nadal jest w złym momencie, dał przekaz na konferencji prasowej, że nie tylko trenerzy są winni, ale też zawodnicy muszą trochę zmienić swoje podejście i wziąć się do pracy. Te słowa dają zawodnikom do myślenia. Będziemy wiedzieć, że kto przyjdzie na pierwszy trening zaakceptował myśl o ciężkiej pracy, tytanicznej wręcz, a ci którzy zrezygnują, to okaże się, że to byli zawodnicy, którzy nie chcieli ciężko pracować dla chwały Lecha.
Czyli nie będzie od tego momentu taryfy ulgowej w meczach prowadzonych przez Ivana Djurdjevicia, tylko będą normalne wymagania?
Żaden z trenerów nie powie panu, że ma jakąkolwiek taryfę ulgową. Kiedy przychodziliśmy na te dwa mecze i nagle Emir Dilaver zgłosił uraz po meczu z Jagiellonią, to nie było tak, że my go odstawiliśmy, bo nam się Emir nie podobał. To był lider obrony, serce i charakter tego zespołu.
Nie ukrywajmy, to był czołowy obrońca ligi.
Tak, najwięcej minut rozegranych. Tu był nasz ból, że nie możemy korzystać z jednego z najlepszych zawodników w defensywie w tej lidze. Pewnie bylibyśmy trochę mocniejsi, może z nim w składzie uniknęlibyśmy błędów, które popełniliśmy. Ale taki był fakt, że nie mogliśmy skorzystać z Emira, Mario też bardzo przeżył odejście trenera Bjelicy. Rozumiem go jako trener, zadeklarował się konkretnie, że nie widzi dla siebie miejsca w Lechu, więc nie korzystaliśmy z jego usług.
Czuł Pan, że zawodnicy poczuli ulgę w momencie, gdy trener Bjelica został zwolniony, czy raczej byli zdziwieni, bo ta współpraca układała się dobrze?
Nie dyskutowałem na ten temat co wy myślicie o tym dlaczego trener został zwolniony, bo to nie czas, ani miejsce na to żeby rozdrapywać rany. Zastaliśmy sytuację, że nie ma trenera Bjelicy i jego sztabu. Mieliśmy wejść do szatni dwa dni po meczu przegranym i dwa dni przed kolejnym meczem w Krakowie. Mieliśmy świeże głowy, mieliśmy swoją energię i to chcieliśmy przekazać zespołowi. Chcieliśmy żeby zespół to kupił, żeby na te 180 minut które przed nami żeby znowu tworzył tego Lecha, żebyśmy byli Mocni Razem, tak jak to było naszym hasłem i które jest nim nadal w klubie.
Rozmawiał Jakub Treć