20:45, Glasgow, Ibrox Stadium. Już dziś Legia stanie przed szansą starcia złego wrażenia z ostatnich miesięcy i zakwalifikowania się do Ligi Europy. Rywal? Mimo przebiegu pierwszego meczu, który przy nieco lepszej skuteczności Legia powinna przegrać, bardzo trudny i niewygodny. Szkoccy kibice zrobią wszystko, by utrudnić „Legionistom” życie, a Rangers mają wszystko w swoich rękach. Czy mamy się czego obawiać?
Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO500 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!
Odpowiedź jest jedna i brzmi: „TAK”. Piłka nożna nie dość, że nie jest sprawiedliwa, to za dobre wrażenie i „ładne oczy” nie daje nic. Co z tego, że skazywana na pożarcie Legia zremisowała u siebie 0:0? Co z tego, że do tej pory mocni Rangersi wydawali się bezzębni? To wszystko na nic, bo Legia nie wygrała. Przedłużyła jedynie nadzieje na korzystny wynik dwumeczu, wykonała więc może 30-40% roboty. Co więcej, na nic może się zdać także ewentualna dobra gra na wyjeździe. Legia może być lepsza przez 80 minut, możemy ją chwalić, a koniec końców rywal zada decydujące ciosy i skończy się… jak zwykle.
Nie da się ukryć, że polskie drużyny rywalizując w Europie wyjątkowo upodobały sobie frajerskie wpadki. Wiele z nich będąc na ostatniej prostej mówiąc kolokwialnie „narobiło w zbroję”, kolejny raz zawodząc kibiców, trenerów i samych siebie. Czy właśnie taką mamy mentalność? Czy jesteśmy skazani na horrory do ostatnich minut i walkę o przetrwanie? Czy końcówki spotkań, nawet kiedy przez większość meczu idzie nam przyzwoicie, zawsze muszą kończyć się źle?
Przykładów nie trzeba szukać daleko, wystarczy sięgnąć pamięcią nieco ponad miesiąc wstecz, do rewanżowego spotkania Piast – BATE. Gliwiczanie byli zdecydowanie lepsi, po szybko zdobytej bramce kontrolowali mecz. Nie udało im się podwyższyć wyniku, ale z drugiej strony rywal nie oddał żadnego strzału. Tak było jeszcze w 80. minucie – każdy kibic i każdy trener powiedzieliby, że to komfortowa sytuacja. Wtedy jednak musiała pojawić się typowa dla naszej piłki sytuacja, czyli niepotrzebny, niezrozumiały i niewytłumaczalny (wiel)błąd Placha, po którym BATE dostało rzut karny. Pierwszy celny strzał w meczu i mieliśmy 1:1.
Już ta sytuacja skłaniała do wydrapania sobie oczu, jednak nie było tragedii – wciąż wystarczył jeden gol, nawet w ewentualnej dogrywce. Ale hola hola, to przecież Polska. „Myślał indyk o niedzieli…”, a w 87. minucie było po zawodach. Drugi celny strzał BATE, drugi gol i nagle drużyna, która nie stwarzała zagrożenia przez cały mecz, była wręcz pewna awansu. Adios, Ligo Mistrzów. Żeby było zabawniej (śmiech przez łzy), niemal identyczny scenariusz powtórzył się 1 sierpnia, kiedy Piast bił się o Ligę Europy. Po 3:2 u siebie z łotewskim Riga FC, wystarczyło nie roztrwonić przewagi na wyjeździe. Kiedy w 20. minucie Jorge Felix dał Gliwiczanom prowadzenie, wydawało się, że lepiej być nie może. Mało zmieniło nawet wyrównanie stanu meczu sześć minut później, bo taki wynik wciąż promował Piasta. Niestety na zegarze w końcu minęła 80. minuta, co z reguły oznacza kłopoty. Tak było i tym razem, a awans w 83. minucie Łotyszom zapewnił… Kamil Biliński, były zawodnik m.in. Śląska.
Jak wygląda sytuacja, jeśli weźmiemy pod uwagę starcia z XXI wieku? Wstydu było w nich co nie miara i prawdopodobnie nie wystarczyłoby miejsca, by opisać wszystkie. Skupmy się zatem właśnie na tych zawalonych w końcówce. Jak myślicie, ile ich było?
Jako pierwszy, sezon 2005/2006 i druga runda eliminacji Pucharu UEFA. Wisła Płock po 0:1 w pierwszym, wyjazdowym meczu z Grasshopper Zurych, musiała odrabiać straty na własnym boisku. Zaczęło się źle, bo od straty bramki w 30. minucie. Potem jednak drużyna z Płocka niemal dopięła swego, zdobywając do 69. minuty trzy bramki. Awans był na wyciagnięcie ręki, ale niestety – w 83. minucie Szwajcarzy zdobyli drugą bramkę, która dała im awans (bramki wyjazdowe).
Dwa lata później, w drugiej rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów, na drodze Zagłębia Lubin stanęła Steaua Bukareszt. „Miedziowi” na własnym obiekcie przegrali 1:0, jednak w rewanżu potrafili wyjść na prowadzenie. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez osiem minut, jednak wciąż wystarczył jeden gol, by awansować dalej. Tego zdobyli jednak gospodarze, oczywiście po 80. minucie, zabierając Zagłębiu nadzieje na awans.
W 2009 roku mieliśmy podwójnego pecha. Pierwsza była Wisła Kraków, która po domowym 1:1 z Levadią Tallinn wciąż mogła awansować do kolejnej rundy kwalifikacyjnej Ligi Mistrzów. Jej też wystarczyło jedno trafienie, jednak jedyną bramkę z rewanżu zdobyli gospodarze. Tym razem w 90. minucie. Los Wisły nieco ponad miesiąc później podzielił także Lech, bijący się o awans do Ligi Europy. „Kolejorz” po domowym 1:0 z Club Brugge dzielnie radził sobie na obiekcie rywala. Awans oddalił się w 79. minucie, kiedy to gola dla gospodarzy zdobył Sonck. Po dogrywce Lech przegrał w karnych 4:3.
2011 rok był kolejnym, w którym wydawało się, że polska drużyna w końcu zagra w elitarnej Lidze Mistrzów. Miała być nią Wisła Kraków, która w pierwszym meczu pokonała u siebie 1:0 APOEL. W rewanżu „Biała Gwiazda” nie musiała zrobić wiele poza bronieniem się. Do 54. minuty było niestety 2:0 dla Cypryjczyków, jednak bramka Cezarego Wilka w 71. minucie dawała upragniony awans polskiej drużynie. Sen prysł w 88. minucie, kiedy na 3:1 trafił Ailton.
W 2012 roku o udział w Lidze Europy biła się Legia, a ostatnim rywalem był norweski Rosenborg. Po 1:1 u siebie i objęciu prowadzenia na obiekcie rywala w 36. minucie (gol Ljuboji), Legioniści byli naprawdę bliscy awansu. Wtedy sprawę nieco skomplikowało wyrównanie gospodarzy w 69. minucie, ale dla Legii to wciąż oznaczało dogrywkę i „tylko” jedną bramkę od pełni szczęścia. Ta padła, ale – jak można się domyślić – zdobyli ją rywale w (to także nie niespodzianka) 87. minucie.
Przed dwoma laty głośno było także o dzielnej Arce, która próbowała stawić czoła FC Midtjylland. Gdynianie wygrali u siebie w pierwszym meczu 3:2, a w rewanżu nie tylko się bronili, ale potrafili też wyjść na prowadzenie (Sołdecki w 63. minucie). „Pewny” awans zaczął się oddalać po bramce wyrównującej w 81. minucie, a wypuszczony został ostatecznie w… 93. minucie. 4:4 w dwumeczu, zasada bramek wyjazdowych, koniec marzeń. Typowy scenariusz.
Przed rewanżowym meczem Legii, krótko mówiąc – nie takie wyniki jak domowe 0:0, polskie drużyny potrafiły najzwyczajniej w świecie spieprzyć. Czy coś tym sugerujemy? Absolutnie nie. Życzymy jak najlepiej i chcemy polskiego przedstawiciela w Europie. Po prostu lepiej być przygotowanym na wszystko i nie popadać w huraoptymizm, nawet jeśli Legia jakimś cudem będzie prowadziła 1:0 w 85. minucie. To dla rywala wciąż grubo ponad pięć minut, podczas których spokojnie można zdobyć dwie bramki. Trzymajmy kciuki nie za to, by Legia dominowała przez 80. minut. Trzymajmy kciuki za to, by „nie narobiła w zbroję” przez pełne 90.
Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO500 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!