Często mówimy o tym, jak ogromnym społeczeństwem, wręcz środowiskiem, są piłkarze. Niezależnie od poziomu – czy to okręgówka na Jamajce, czy Liga Mistrzów – mamy wśród nich absolutnie skrajne przypadki. Tych, dla których futbol jest całych życiem, innych, dla których to tylko „odcinanie kuponów”. Mamy piłkarzy wykształconych, inteligentnych, wrażliwych i dobrych, mamy też prymitywów, którzy bez piłki wylądowaliby na ulicy lub w więzieniu. W porównaniu z tym, rynek trenerski wydaje się prostolinijny i wręcz nudny, jednak tu także znajdziemy najróżniejsze typy osobowości i podejścia do fachu. W całym tym świecie wręcz nie da się pominąć pewnej osoby, którą jest Lucien Favre.
Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO500 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!
Każdy fan piłki nożnej zna (a przynajmniej powinien znać) ksywkę „El Loco”, łączącą się momentalnie z Marcelo Bielsą. To w Argentyńczyku widzimy niepoprawnego perfekcjonistę, traktującego futbol jak religię, kochankę i przyjaciółkę w jednym. Piłka pochłonęła go doszczętnie i zabiera każdą myśl w jego głowie. Czy to jedyny przykład takiego „freak’a”? W skali 1:1 być może tak, ale jak dobrze wiemy, nie jednemu psu Burek… Favre w swojej obsesyjności jest jednak inny. Nie sprawia wrażenia kogoś, kto przy niesprzyjających okolicznościach byłby w stanie rozsadzić całą szatnię i zrobić pięścią kilka dziur w ścianie. Zwykły, spokojny, wyważony facet, w którego głowie bezustannie dzieją się jednak kosmiczne rzeczy. Nie zawsze słuszne, nie zawsze skuteczne, ale tam nie ma ani sekundy na odpoczynek.
Piłka nożna dla menedżerów na najwyższym poziomie nie jest wyborem. To ona wybiera ich, staje się powołaniem. Jeśli jest inaczej, można mieć niemal 100-procentową pewność, że menedżer na dłuższą metę po prostu zgaśnie, albo nie osiągnie poziomu absolutnego topu. Guardiola – pasja, Klopp – pasja, Bielsa – pasja, Sarri – pasja. Każdy z nich ma w sobie coś wyjątkowego, ale ma też ten niezbędny pierwiastek. Favre także do nich należy, co było widoczne jeszcze wtedy, kiedy grał w piłkę. Jego kariera nie była wymarzona, ale mimo to bardzo solidna. 24 występy w kadrze Szwajcarii, gra między innymi w Servette i Toulouse. Kariera trenerska poniekąd rekompensuje mu to, co zabrała paskudna kontuzja z 1985 roku. 28-letni Favre po bestialskim faulu zerwał więzadła, strzaskał łąkotkę, a po powrocie na murawę już nigdy nie był tym samym piłkarzem. Rysa na psychice była wyraźna i także dziś widzimy, że akurat ten aspekt nie jest najmocniejszą stroną opiekuna BVB.
Uzależniony od doskonałości
Czasem słyszy się, że głupi ludzie (bez obrazy) mają łatwiej. Nie myślą zbyt wiele, nie analizują, nie rozkładają na czynniki pierwsze dziesiątek lub nawet setek przeróżnych wydarzeń i sytuacji. Żyją chwilą, cieszą się nią, mają spokojne głowy. A co z tymi niezwykle inteligentnymi, przesadnie ambitnymi, mającymi swoje mniejsze bądź większe dziwactwa? Oni często stają się swoimi własnymi ofiarami. Ich głowy są napędzone myśleniem do granic wytrzymałości. Swoje słabsze strony ma także Favre. Już kiedy był piłkarzem, dało się to zauważyć. – Nie zaskakują mnie jego wyskoki, bo przed laty dobrze go poznałem. Jest świetnym trenerem, który ma kolosalną wiedzę, ale funkcjonuje tylko wtedy, gdy wszystko idzie dobrze. Przed laty był kapitanem Servette FC. Fenomenalny piłkarz, kapitan zespołu, ale co działo się, jeśli jego zespół przegrywał? Favre znikał z boiska, spacerował ze wzrokiem wbitym w ziemię. Negatywne myśli potrafią go kompletnie pochłonąć i właśnie dlatego, gdy teraz jego drużyny sobie nie radzą, on wycofuje się w cień, ucieka – stwierdził niegdyś Kubilay Tuerkyilmaz, były kolega z boiska. – Mimo osiąganych sukcesów, ma szereg dziwactw. Zauważyłem u niego ogromne problemy w komunikacji z innymi ludźmi – wspominał Thorben Marx, jego były piłkarz. Widać to także w Borussi – w ostatnim meczu, przegranym 1:3 z Union Berlin, przez cały mecz zachowywał stoicki spokój przy linii. Myślał, analizował, zastanawiał się, ale to było na tyle. Nie ma „genu Kloppa”, cholernie pewnego siebie, żyjącego przez cały mecz razem z drużyną. Pod względem taktycznym pewnie jest nawet lepszy od Niemca. Jednak w zarządzaniu zespołem ludzkim, zostaje daleko w tyle. Coś za coś.
Te problemy wychodzą na światło dzienne także wtedy, kiedy rzeczy naprawdę zaczynają iść nie tak, jak powinny. Favre niemal wszędzie, gdzie trafia, odnosi sukcesy. Wnosi grę i wyniki na wyższy poziom. Mimo tego potem nie umie po prostu powiedzieć „do widzenia”, ale musi dodać coś od siebie. Coś w stylu pewnego kompleksu pt.: „Tak? To ja wam jeszcze pokaże”. I tak żegnając się z Zurychem już dogadywał się z Herthą i namawiał współpracowników (i piłkarzy) do odejścia razem z nim. Także po zwolnieniu z Herthy (w której „dał nam” obecnego Łukasza Piszczka), zwołał konferencję, na której „przejechał się” po paru osobach pracujących w klubie, że nie wykonywały swoich zadań tak, jak należało i jak Favre by oczekiwał. Kolejny przykład? Borussia Moenchengladbach. Favre w cudowny sposób uratował ją przed spadkiem, a następnie stworzył z niej jedną z najgroźniejszych niemieckich ekip. Ba – wprowadził ją nawet do Ligi Mistrzów! Kiedy jednak na początku sezonu 2015/2016 zanotował pięć kolejnych porażek, zostawił klub (mimo próśb działaczy i kibiców) i wrócił do Szwajcarii. Praca w Nicei także wychodziła mu świetnie – stamtąd jednak podebrała go właśnie Borussia Dortmund, o czym było wiadomo jeszcze przed końcem sezonu 2017/2018. Może właśnie przez to rzutem na taśmę Nice spadło na ósme miejsce i pozbawiło się udziału w europejskich pucharach. To już jednak nie był problem Favre’a.
Być, albo nie być – oto jest pytanie
Czy podobnie będzie w Dortmundzie? Po erze Juergena Kloppa w BVB pracowało kilku trenerów, z mniejszym lub większym powodzeniem. Ostatecznie sytuację klubu można było jednak nazywać małym pożarem, a Favre go ugasił. Już w pierwszym roku pracy na Signal Iduna Park był bardzo bliski przerwania hegemonii Bayernu, ale czegoś zabrakło. W tym sezonie plan jest już jasny – Borussia nie jest rozpatrywana w kategorii ewentualnej niespodzianki. Po lecie pełnym świetnych transferów BVB stała się głównym kandydatem do tytułu. Favre musi zdawać sobie z tego sprawę. Tu pojawia się pytanie: co jeśli się nie uda? Czy 61-latek kolejny raz poczuje, że zawiódł i opuści okręt? A może jednak w końcu stwierdzi, że doszedł tam, gdzie zawsze chciał być, do klubu, z którym może bić się o trofea i będzie się go trzymał, dopóki nie zakończy misji i czegoś nie wygra? Możemy sobie tylko gdybać. Favre jest postacią wyjątkową. Jest tym, kim wiele osób chciałoby, by był Guardiola – trenerem budującym wielkość mniejszych klubów, „a nie tylko Barcelony, Bayernu, City i innych gotowców”. Pod względem taktycznym jest gotowy na wszystko. Zwraca uwagę na najmniejsze detale. Jest perfekcjonistą, u którego nawet Mario Balotelli przypomniał sobie, co potrafi (66 meczów, 43 gole, 5 asyst). Stanowi zagadkę dla naukowców, którzy opracowali słynne xG – jego drużyny strzelają więcej bramek, niż wg tego wskaźnika powinny. I tak jest wszędzie. Wystarczy spojrzeć, jak ogromnym beneficjentem tego stał się Paco Alcacer. To, co w najbliższej przyszłości stanie się z Borussią i jej trenerem, jest jedną z największych i najciekawszych zagadek tego sezonu. Czy po przerwie reprezentacyjnej BVB zatrze złe wrażenie z meczu z Augsburgiem? Czy drużyna Łukasza Piszczka w końcu przestanie tracić bramki pierwsza i udowodni swoją jakość? Pierwszy test już dziś – o godzinie 15:30 „Borussen” podejmą u siebie Bayer Leverkusen.
Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO500 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!