Z jednej strony Inter z nożem na gardle, grający na własnym boisku jeden z najważniejszych meczów sezonu. Z drugiej niegrająca już o nic Barcelona – w rezerwowym zestawieniu, w którym znaleźli się jedynie dwaj zawodnicy pierwszego składu (Griezmann i Lenglet). Przed meczem mogliśmy oczekiwać, że lider Serie A spokojnie dopnie swego i awansuje do fazy pucharowej. Jak wiemy, tak się nie stało.
Dla Mediolanu to wstyd. Fani Interu nie wierzą w to, co zobaczyli we wtorek. Kibice Milanu chcieliby się z nich śmiać, ale sami są w takiej sytuacji, że pozostaje im zachować milczenie. Miasto z tak bogatą piłkarsko historią znów nie ma swojego przedstawiciela wśród 16 najlepszych ekip Starego Kontynentu. Nie oznacza to jednak, że wiosną Liga Mistrzów ominie „miasto mody”.
Jak? Oczywiście za sprawą Atalanty, która rzutem na taśmę awansowała do 1/8 finału. Klub z Bergamo z powodu remontu swojego stadionu mecze w ramach Champions League rozgrywa właśnie na San Siro i nie zmieni się to po nowym roku. Co ciekawe, faza pucharowa wraca na ten stadion dopiero po… sześciu latach. Kto by pomyślał, że ani Milan, ani Inter, ale właśnie Atalanta, klub z zewnątrz, przerwie tę wstydliwą serię.
Na półmetku fazy grupowej wydawało się, że drużyna Gasperiniego z hukiem wyleci z Ligi Mistrzów. Debiut w tych rozgrywkach był jak zderzenie ze ścianą, ale udało się skutecznie wjechać na właściwe tory. Całe Bergamo pęka z dumy, ale władze klubu z pewnością cieszą nie tylko kwestie czysto sportowe.
Dzięki awansowi do fazy pucharowej, Atalanta zarobiła na tegorocznej Lidze Mistrzów już ok. 40 milionów euro. To tyle, ile koszt renowacji stadionu klubu, Atleti Azzurri d’Italia. To także więcej, niż wynosi obecnie roczny budżet płacowy (ok. 36 mln). Można mądrze rozwijać klub i zawstydzać gigantów? Oczywiście, że można.