Kilkanaście lat temu nikt nie przejmowałby się czwartkowymi występami Legii w Lidze Europy i Widzewa w Pucharze Polski – cały kraj już od kilku dni pasjonowałby się tylko niedzielnym hitem na al. Piłsudskiego. Ten mecz rozpoczynałby i kończył wszystkie wiadomości sportowe, zawodnicy obu klubów gościliby na okładkach największych gazet w kraju, a na trybunach obecny byłby prezydent, premier i pół sejmu. Widzew – Legia. Wielki klasyk z wielką historią, niestety już nieco przebrzmiały…
Wszystko zaczęło się już w połowie lat 70. ubiegłego stulecia. Awans Widzewa do najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce zbiegł się z rozwojem robotniczej Łodzi. Niechciani w ŁKS-ie piłkarze znaleźli swoje miejsce w dużo mniejszym, uboższym klubie z Miasta Włókniarzy. Podrażniona ambicja, chęć udowodnienia swojej wartości i niesamowita waleczność doprowadziły do tego, że Widzew wdarł się na szczyt polskiej sceny futbolowej. Wielkie sukcesy w europejskich pucharach musiały zaboleć uznaną na polskim rynku piłkarskim markę, jaką bez wątpienia była wtedy Legia. Warszawski klub także odnosił triumfy na arenie międzynarodowej i z pewnością nie na rękę było mu dzielenie się piedestałem z klubem z Łodzi.
Z tej Łodzi, która na każdym polu rywalizowała z Warszawą. Dwa największe wtedy miasta w Polsce – delikatnie mówiąc – nie pałały do siebie sympatią. Najlepszym sposobem do udowodnienia wyższości nad drugim ośrodkiem było naturalnie boisko. Odwieczna niechęć i wrogość – poprzez słynną aferę na Okęciu, osobę Dariusza Dziekanowskiego, aż wreszcie po Ligę Mistrzów i wielkie mecze o mistrzostwa Polski w połowie lat 90. – przetrwała do dziś. Chociaż jedyne polskie kluby grające w elitarnej Champions League dzieli dziś przepaść i dla wielu młodych kibiców niedzielny mecz nie różni się niczym od spotkania Podbeskidzia z Jagiellonią, to historia obu drużyn warta jest przypomnienia.
Najsłynniejsze są z pewnością wielkie mecze w latach 90., kiedy to obie drużyny dzieliły i rządziły w polskiej lidze. Na te starcia kibice czekali tak, jak w Hiszpanii wyczekuje się El Clasico. Porównać je można do pojedynków Liverpoolu z Manchesterem United czy Bayernu z Borussią. Jeden z nich, ten z czerwca 1997r., uznawany jest za najlepszy w historii polskiej piłki nożnej. Dwie kolejki do końca rozgrywek, różnica między pierwszą Legią, a drugim Widzewem wynosi zaledwie jeden punkt. Na własnym stadionie, kilka minut przed końcem stołeczny klub prowadzi 2:0. Gdy pięć minut przed końcem kontuzji doznaje sędzia Andrzej Czyżniewski, piłkarze w zielonych strojach przybijają sobie piątki, gratulują zdobycia tytułu. – Dla nich wtedy mecz się zakończył, dla nas dopiero zaczynał…. – wspomina po latach Radosław Michalski, były piłkarz Widzewa, który przed sezonem przyszedł z… Legii. Kontaktową bramkę zdobył Sławomir Majak, a potem…
[sz-youtube url=”http://www.youtube.com/watch?v=I4X3CYHqLSQ” /]Rok wcześniej o mistrzostwie Polski także decydował bezpośredni mecz, również na Łazienkowskiej 3. Pięknym wolejem wynik meczu otworzył Tomasz Wieszczycki, ale Widzew – udowadniając, że słynny wtedy na całą Polskę „widzewski charakter” to nie tylko pusty slogan – odrobił straty i mógł świętować mistrzostwo. Klimat tego meczu świetnie oddaje reportaż TVP sprzed kilkunastu lat:
[sz-youtube url=”http://www.youtube.com/watch?v=BCpKHVxG-Tw” /]W Łodzi dobrze wspomina się także mecz z 1999 roku, kiedy to na stadion przy al. Piłsudskiego przyjechał architekt wielkiego zwycięstwa sprzed dwóch lat, Franciszek Smuda. Tym razem po drugiej stronie barykady. Legia walczyła o mistrzostwo Polski, jednak szansę na tytuł odebrał jej Widzew – a jakże! – w ostatniej minucie meczu. Piękne gole Zająca i Czereszewskiego, emocje do końca, Smuda ginący od swojej własnej broni – tak wyglądało ostatnie zwycięstwo Widzewa nad odwiecznym rywalem.
[sz-youtube url=”http://www.youtube.com/watch?v=7lPJrVZvY_w” /]XXI wiek to dla Legii mecze tak łatwe, że aż nudne. Za łatwe. Gwoździem do trumny był mecz z roku 2004, kiedy to bramkę rozbitemu Widzewowi strzelił… Artur Boruc. Mecz kończy się wynikiem 6:0, a łódzki klub z hukiem spada z ligi. Wraca do elity po kilku latach, jednak tylko po to, by znów zbierać lanie od będącej ciągle w czołówce Legii. Trzynaście lat zwycięstw „Wojskowych”, którzy raz za razem odbijali sobie upokorzenia sprzed kilku lat. Mecze niszczące całą historię tej wielkiej rywalizacji, bo do wielkich meczów zawsze potrzebny jest wielki rywal.
[sz-youtube url=”http://www.youtube.com/watch?v=W2xou7UfUkQ” /]W niedzielę znów będziemy świadkami „derbów Polski”, po których z rzeczy świadczących o prestiżu i wielkości została tylko nazwa. Niestety, bo dla wielu kibiców warszawskiego klubu Górnik to historia zbyt odległa, a Wisła i Lech to nie to samo. W Łodzi na mecze z Legią zawsze jest wielka mobilizacja, komplet publiczności na trybunach i buńczuczne zapowiedzi przerwania wstydliwej serii.
Boisko brutalnie wszystko weryfikuje – czasem poziom spotkania jest niezły jak na warunki Ekstraklasy, czasem na popisy obu klubów nie da się patrzeć. Zwykła, szara ligowa rzeczywistość. W niedzielę czeka nas spotkanie drużyny kompromitującej się w europejskich pucharach, jednak niedoścignionej w polskim piekiełku i ekipy skleconej przed sezonem na kolanie, przegrywającej z pierwszoligową Sandecją w Pucharze Polski i niepotrafiącej wygrać na wyjeździe od ponad roku.
Patrząc na obecną formę gospodarzy, liczbę kontuzji gości, sytuację w tabeli i prawdopodobieństwo powtórki sprzed kilku miesięcy (Legia rozgromiła Widzew 5:1), chyba tylko na trybunach będzie czuć wielkość tego spotkania. Nienawiść do rywala, nienawiść przekazywana z ojca na syna, z dziada na wnuka, z pewnością podsyci żar i eksploduje szaleńczym, ogłuszającym dopingiem, przytłaczającym rykiem tysięcy gardeł, tłamszącym i rozpraszającym myśli. A nuż udzieli się piłkarzom?
/Bartek Stańdo/