Jak to bywa w tego typu przypadkach, kiedy zaczyna opadać pierwszy kurz rozpaczy, rozpoczyna się śledztwo. Dziennikarze dzwonią, węszą i wydają pierwsze diagnozy. Te w przypadku katastrofy lotniczej sprzed dwóch dni są przerażające. Jak w XXI wieku mogło do czegoś podobnego dojść?
W Kolumbii około w pół do jedenastej wieczorem, w Polsce ok. czwartej nad ranem. Samolot boliwijskich linii lotniczych LaMia mający na pokładzie m.in. członków drużyny Chapecoense lecącej na pierwszy mecz finałowy Copa Sudamericana powoli zbliża się do punktu końcowego realizowanego rejsu. Jednak w pewnym momencie coś zaczyna się psuć i pilot komunikuje się z lotniskiem w Medellin, do którego już bardzo blisko. Tam jednak oczekują na lądowanie innego samolotu, nie wyrażają więc zgody na awaryjne podejście tego lecącego z Brazylii, który po chwili traci kontakt z wieżą. Co stało się potem, wszyscy już wiemy. Dlaczego doszło do tej katastrofy?
Zacznijmy od tego, że tamtejsze media ustaliły dwie wersje. Jedna mówi o locie w dwóch fragmentach, ponieważ Chapecoense najpierw publicznym rejsem udało się z Brazylii do Boliwii, skąd miało dotrzeć do Medellin. Inna natomiast zakłada, że wszystko odbyło się bezpośrednio, bo brazylijskie władze zakazały lądowania w Boliwii, czym bronił się Gustavo Vargas, szef linii lotniczych LaMia (za „El Tiempo”). Pilot musiał więc obrać inną drogę i zadecydować o konieczności dodatkowego tankowania, już na terytorium Kolumbii. Znacznie wydłużyłoby to czas podróży, ale skutecznie zapobiegło ewentualnym problemom. Szef załogi uznał jednak, że paliwa wystarczy i skierował maszynę bezpośrednio do Medellin. Należy pamiętać, że odległość między miastami w linii prostej to aż 3000 km i ten fakt okazał się decydujący. Paliwa nie wystarczyło, zgody na awaryjne podejście do lądowania nie wydano, a samolot zaczął szwankować na dobre (należy dodać, że maksymalny zasięg tego modelu samolotu wynosi ok. 10 km mniej niż odległość z Santa Cruz de la Sierra do Medellin). Przy resztkach w baku zaczęła się psuć elektryka, co pilot miał od razu zgłosić i wołać o pomoc w znalezieniu pasa startowego. W tym czasie zrobił dwa kółka ok. 30 km od lotniska i po chwili zniknął z radarów.
Grafika: O Globo
Takie informacje podaje tamtejsza prasa, co na język polski na swoim blogu przekłada Tomasz Ćwiąkała. Zapewne w kolejnych dniach dowiemy się więcej, ale najczęściej jako przyczynę tej tragedii, niezależnie od przytoczonych wersji, podaje się brak paliwa, co miało wywołać w samolocie kolejne awarie.
Jak to możliwe, że w tak rozwiniętych cywilizacyjnie czasach tak podstawowe problemy każdego rejsu mogą być przyczyną katastrofy? To nie jest przecież jazda autem, gdzie brak paliwa równa się jedynie staniu w szczerym polu. Prawdopodobnie zabrakło odpowiedniej komunikacji, bo skoro lot nie odbywał się planowo, to po pierwsze dodatkowe tankowanie powinno być obowiązkiem, a po drugie – na lotnisku powinien czekać wolny pas startowy.
Ofiary pozostaną w futbolowej pamięci na zawsze, a inne kluby już oferują pomoc w odbudowaniu Chapecoense. Co jednak z tego, skoro świadomą decyzją można było temu wszystkiemu zapobiec? Świat widział już tyle tragedii, że jest z czego wyciągać wnioski, żeby starać się nie dopuszczać do kolejnych.
PS Przytaczamy informacje z zagranicznej prasy, ale w sprawie wypowiedział się też szef linii lotniczych obsługujących ten rejs.