Odkąd Bogusław Cupiał zainwestował w klub piłkarski, sponsorowana przez niego Wisła nigdy nie przegrała różnicą pięciu bramek – a w eliminacjach do Ligi Mistrzów i meczach dawnego Pucharu UEFA trafiała na: FC Barcelonę, Inter Mediolan, FC Porto, Real Madryt czy Tottenham Hotspur. Było więc 0-4 na Camp Nou, ale było również 1-0 na Reymonta lub pechowe 3-4, po bramkach Frankowskiego i Patera. Była porażka „zaledwie” dwiema trafieniami na Bernabeu, z honorowym golem Damiana Gorawskiego, ale też zwycięstwo nad Interem, gdy Żurawski strzelił bramkę w pierwszych minutach meczu i gdy Wisła „cisnęła” z całych sił, a Szymkowiak z wolnego trafił w słupek. Tak, Inter wyjeżdżał z Krakowa z ulgą, podobnie jak Lazio, które szczęśliwie utrzymało upragnione 2-1 na zmrożonej, nienadającej się do gry murawie i awansowało do ćwierćfinału w sezonie 2002/2003.
Trudno się dziwić, że jako kilkuletnie dziecko zacząłem kibicować tej właśnie drużynie. Ale dość, mówimy o wydarzeniach sprzed dekady. Dziś Żurawski robi z siebie pajaca przy okazji wyborów do Europarlamentu i wznawia karierę w trzeciej lidze, a Szymkowiak przedwcześnie skończył z piłką w Trabzonsporze, choć dla fanatycznych tureckich kibiców był bohaterem. Gorawski po kłopotach w Górniku Zabrze już dawno przestał przebierać się za piłkarza, a Wisła… W Wiśle zmieniło się wszystko. Budowany latami wizerunek kompletnej jak na polskie warunki drużyny jest już wspomnieniem, co dla kibiców starszych, pamiętających czasy gry na zapleczu może nie jest szokiem (czyżby zwyczajną koleją losu?), ale dla ogromnej rzeszy tych, którzy przygodę z kibicowaniem zaczęli od ery Kasperczaka, wciąż pozostaje czymś bardzo dziwnym i bardzo przykrym.
Przy okazji transmisji meczów ligowych w Canal + śmiesznie słuchało się komentatorów, którzy mimo kolejnych nieudanych rund, nadal postrzegali Wisłę jako faworyta wszystkich meczów, mówili o „krakowskim stylu gry” i nie mogli zrozumieć, dlaczego drużyna nie potrafi zdominować przeciwnika lub, po kolejnych nieudanych rundach, czasami nawet sama daje się zdominować. Wszyscy nie zdołali, a może nie chcieli zauważyć, że „Biała Gwiazda” po raz ostatni była ligową potęgą za Kasperczaka (trzy sezony – trzy zasłużone mistrzostwa), a potem jeszcze na moment za Skorży, którego bardzo szanuję za to, że jako jedyny ze wszystkich późniejszych trenerów potrafił choć na moment przywrócić drużynie dawny blask. W międzyczasie zatrudniano ludzi, którzy mimo wciąż wielkich możliwości, jakie dawało prowadzenie klubu z Reymonta, solidarnie przyczyniali się do destrukcji i oddawali swojemu następcy zespoły coraz słabsze.
Dziś nie ma o czym mówić. Bogusław Cupiał przestał wykładać pieniądze, klub jest niestabilny finansowo, a dodatkowo na trudne czasy pozostał bez akademii, na której utworzenie zawsze brakowało czasu, a którą można by się teraz skutecznie podeprzeć. Kadra pierwszej drużyny to składanka ludzi, którzy kiedyś grali w piłkę na dobrym poziomie z ludźmi, którzy nigdy nie powinni się w niej znaleźć. Mało tego, jedynym odkryciem i przemyśleniem jej trenera jest to, że prowadzi… właśnie „składak”. Jest jak w programie Kononowicza – nie ma niczego.
Wczorajsze 0-5 w Warszawie to niesamowity, symboliczny wręcz gwóźdź do trumny. Pogrzeb trwał wyjątkowo długo, ale wreszcie można się rozejść.
/Maciek Jarosz/