Andrzej Gliniak zna Śląsk Wrocław od podszewki. W klubie zmieniają się prezesi, piłkarze, a on pozostaje na swoim stanowisku. W rozmowie z nami opowiada o pracy spikera i wiążącej się z tym odpowiedzialności. Z wywiadu dowiecie się też, jak wygląda dzień pracy spikera i o co tak naprawdę w tym zawodzie chodzi. Bo nie zawsze jest pięknie i kolorowo. Czasem trzeba stanąć przed Komisją Ligi i tłumaczyć się ze słów, których wcale się nie wypowiedziało…
– W Śląsku pracujesz już od prawie 10 lat. Wydaje się to niemożliwe, ale pod tym względem wyprzedzasz nawet Mariusza Pawelca – żywą legendą klubu.
– To dla mnie olbrzymia przyjemność, ponieważ od małego Śląsk był moim ukochanym klubem. Jestem zdania, że spiker to osoba, która musi utożsamiać się z drużyną. To nie jest praca, którą się podejmuje w celach zarobkowych. Byłem ze Śląskiem, kiedy zdobywał mistrzostwo Polski, ale uczestniczyłem też w gorszych momentach. Zawsze mówię jednak o klubie pozytywnie i staram się go promować. Uważam, że to jedna z moich ról.
– W poprzednim sezonie to musiało być trudne zadanie.
– Z klubem jest się na dobre i na złe. Zwłaszcza z takim jak Śląsk Wrocław, który jest wizytówką miasta. Dał mi tyle radości, że nie potrafiłbym się od niego odwrócić. Wierzę, że większość kibiców myśli w ten sam sposób.
– Pamiętasz swój pierwszy dzień na stadionie Śląska?
– Tak, ojciec zaprowadził mnie na ten mecz. To był sezon 95/96. Wygraliśmy z GKS-em Bełchatów 1:0. Oczywiście wtedy graliśmy jeszcze na stadionie przy ulicy Oporowskiej – miejsce magiczne dla kibiców Śląska, wręcz świątynia.
– Miłość od pierwszego wejrzenia?
– Bez wątpienia. Później regularnie zacząłem chodzić na mecze, aż wreszcie pojawiła się szansa na przejęcie funkcji spikera. Z klubu odszedł Krzysztof Świątkowski i postanowiono poprzez casting znaleźć jego następcę. Zgłosiło się kilkanaście osób, a ja okazałem się z nich najlepszy. W marcu minie 10 lat odkąd jestem spikerem.
– Miałeś wtedy 25 lat. Na pracę marzeń nie musiałeś długo czekać.
– Zostałem wyróżniony, ale za tym szła odpowiedzialność. Każde słowo trzeba ważyć, bo publiczność piłkarska różni się od teatralnej czy siatkarskiej. Zadebiutowałem w spotkaniu z Miedzią Legnica. Graliśmy w ówczesnej 2. lidze, ale na stadion przy Oporowskiej przyszedł komplet ośmiu tysięcy kibiców. Nie ukrywam, że głos mi zadrżał. Trema była duża, bo w trakcie castingu na trybunach nie było nikogo. Z pierwszego spotkania mam piękne wspomnienia, ale później było jeszcze lepiej – zwycięstwo 10:1 z Motorem Lublin, pamiętna przegrana z naszpikowaną gwiazdami Wisłą Kraków po rzutach karnych, mecze w europejskich pucharach czy wreszcie wymarzone Mistrzostwo Polski.. Co ciekawe, miałem też okazję przedstawić Roberta Lewandowskiego, kiedy ten dwukrotnie strzelił dla Znicza Pruszków.
– Zliczysz ilu prezesów miał Śląsk odkąd jesteś pracownikiem klubu?
– Można brzydko powiedzieć, że ,,przeżyłem” prawie wszystkich. Na pewno było ich kilku, jak nie kilkunastu.
– Kto jest twoim bezpośrednim przełożonym?
– Małgorzata Korny, wieloletnia dyrektor ds. Bezpieczeństwa. Polski Zwiazek Piłki Nożnej regularnie przyznaje jej najwyższe wyróżnienia za prace która wykonuje naprawdę świetnie . Pracujemy już wspólnie bardzo długo i wydaje mi się że szanuje i docenia ona moją pracę. Doświadczenie w tej pracy to podstawa.
– Nie masz wrażenia, że liczne zawirowania na szczycie klubowej hierarchii wpłynęły w ostatnim czasie niekorzystnie na drużynę?
– Spiker jest od spikerowania, a nie od oceniania decyzji zarządu. Nie chcę marginalizować swojej pracy, ale ja jestem odpowiedzialny za prowadzenie meczów. Rządzenie klubem zostawiam innym.
– Nie bałeś się przy którejś ze zmian, że możesz pożegnać się z wymarzoną posadą?
– Kiedy do klubu przychodzi nowy prezes, to jego pierwsze decyzje raczej nie będą dotyczyć spikera. Ma dziesiątki ważniejszych rzeczy na głowie. Zmiana prezesa nie wiąże się u mnie ze strachem o miejsce pracy. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie ma ludzi niezastąpionych. Nie posiadam przecież dożywotniego abonamentu na prowadzenie meczów Śląska.
– Puszczając wodze fantazji, chciałbyś otrzymać taki abonament?
– Dla mnie spikerowanie meczów, czyli bycie częścią ukochanej drużyny, jest przyjemnością, więc oczywiście chciałbym to robić jak najdłużej. Prowadzę dużo rozmaitych imprez, ale kalendarz zawsze układam pod mecze Śląska. Od zawsze traktuje je priorytetowo. Przez ostanie 10 lat nie poprowadziłem trzech albo czterech meczów. Wtedy część kibiców pisała do mnie na Facebooku, że słyszy inny głos i nie może się przyzwyczaić. Ale jeszcze raz powiem: nie ma ludzi niezastąpionych.
– Spikerów chyba łatwo rozpieścić. Sam mówisz, że pracę traktujesz jako czystą przyjemność, podobne zdania słyszysz na pewno od kibiców lub znajomych.
– To fajna, ale też odpowiedzialna praca. Często muszę zagłuszać kibiców. Gdy mnie spotkają na mieście, mówią pół żartem, pół serio, żebym przestał to robić. Każdy zdaje sobie jednak sprawę, że gdybym nie zagłuszał wulgaryzmów, to Śląsk dostałby karę finansową. Zauważyłem też, że część osób lekceważy rolę spikera. A to praca, w której trzeba podejmować błyskawiczne decyzje, reagować jak najszybciej się da. Nie daj Boże coś się stanie, będzie zamach albo podłożona bomba, kilkanaście tysięcy osób pójdzie za moim głosem. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdybym w takiej sytuacji źle ich pokierował.
– Czyli rozumiem, że odczuwasz presję w trakcie spotkań.
– Każde słowo trzeba ważyć. Spikera ponoć się nie słucha w trakcie meczów, ale to nieprawda. Zdarzyło mi się kiedyś przejęzyczyć i zamiast powiedzieć, że bramkę zdobyła drużyna Lechii, powiedziałem, że bramkę zdobył Lech. Dla kibiców Śląska to diametralna różnica. Część osób to wyłapała i po meczu dostawałem śmieszne wiadomości. Ale nie zawsze tak wesoło się kończy. Jeden dziennikarz wyjął z kontekstu moje zdanie i napisał w gazecie, że zachęcam kibiców do inwazji na Lubin. Musiałem przez to jechać do Warszawy na spotkanie z Komisją Ligi, żeby się wytłumaczyć. Jedno zdanie, na dodatek wyjęte z kontekstu, narobiło mi nieprzyjemności.
– Takich sytuacji było więcej?
– Ostatnio na Twitterze jeden z dziennikarzy chciał chyba stworzyć moim kosztem gorący temat, bo wyjął z kontekstu moją wypowiedź skierowaną do kibiców. Na trzecim kolejnym meczu WKS-u było ponad 20 tysięcy ludzi. W trakcie wulgaryzmów powiedziałem, że po raz kolejny na Stadionie Wrocław jest mnóstwo kibiców i zachęciłem, żeby bawić się w fantastycznej, ale kulturalnej atmosferze. Tymczasem mogłem przeczytać, że na trybunach lecą kurwy i chuje, a spiker mówi ze jest fanatycznie. Na następnym meczu zapytałem go, dlaczego napisał taka bzdurę. Odpowiedział, że już nie pamięta…
– W środowisku spikerskim jest miejsce na nienawiść? Zdarza się, że ktoś nie poda ręki pracownikowi zwaśnionego klubu?
– Nie, jest za to miejsce na przyjaźń. Z Marcinem Gałkiem, spikerem Lechii Gdańsk, znamy się od wielu lat. Jakiś czas temu wpadliśmy nawet na nowatorski pomysł i prowadziliśmy spikerkę we dwóch. Zaprosiłem go do Wrocławia na mecz naszych drużyn. On zapowiadał Śląsk, a ja Lechię. Wcześniej nikt w Polsce czegoś takiego nie zrobił. W Gdańsku prowadziliśmy wspólnie także wielki mecz towarzyski Lechia – Juventus Turyn. W środowisku wszyscy się szanują, spotykamy się na zjazdach spikerów, czasem też prywatnie. Nie ma w tym nic dziwnego, że koło siebie siedzą spikerzy Śląska, Lecha i Legii. Zdarza mi się prowadzić gale sportów walki, więc Łukasza ,,Jurasa” Jurkowskiego spotykam nieco częściej niż pozostałych. Mamy ze sobą dobry kontakt.
– Mógłbyś wstawić zdjęcie z ,,Jurasem” ubranym w legijne barwy na swój fanpage? Nie bałbyś się reakcji kibiców obu klubów
– Zależy jakie zdjęcie.
– Ty w stroju Śląska, Łukasz w stroju Legii. Załóżmy, że przybijacie sobie piątki.
– Nie myślałem o tym nigdy. Muszę odpowiadać na to pytanie? (śmiech)
– Chciałbym.
– Myślę, że mógłbym wrzucić coś śmiesznego. Oczywiście po zwycięstwie Śląska.
– Jak będę rozmawiał z Łukaszem, zadam mu identyczne pytanie.
– (Śmiech). On by pewnie wrzucił.
– Dziesięć lat w Śląsku to szmat czasu. Poznałeś nie tylko spikerów innych klubów, ale przede wszystkim setki piłkarzy. Który zapadł ci szczególnie w pamięci?
– Właśnie ze względu na ilość poznanych osób, nie chciałbym nikogo specjalnie wyróżniać. Z obecnych piłkarzy najlepszy kontakt mam z Łukaszem Madejem, spędzamy ze sobą czas poza klubem, wyjdziemy razem na obiad albo kawę. Z racji tego, że Łukasz jest doświadczonym zawodnikiem, ma już wyrobiony pogląd na życie. Można z nim ciekawie porozmawiać na wiele tematów. Byli też w Śląsku piłkarze wybitni: Marian Kelemen – jeden z najlepszych zagranicznych piłkarzy w historii Śląska, Sebastian Mila, bracia Paixao. Legendą Śląska mógł zostać Radek Janukiewicz. Kibice go kochali, skandowali jego imię i nazwisko, ale później poszedł do Zagłębia Lubin i wszystko się zmieniło.
– W jednym z wywiadów powiedziałeś, że sam wolisz nie pojawiać się w Lubinie.
– Aż tak to nie, ale delikatnie mówiąc, w Lubinie mnie nie lubią. Wiedzą, że jestem związany ze Śląskiem. Staram się nie prowadzić imprez w tym mieście. Wydaje mi się, że to rozsądne posunięcie, bo po co mam się pchać tam, gdzie mnie nie lubią? Moje podróże do Zagłębia Miedziowego mijałyby się z celem.
– Wróćmy jeszcze do twoich kontaktów z zawodnikami. Kiedy dołączyłeś do Śląska, byłeś w wieku nawet tych młodszych piłkarzy. Jak wyglądał wasz codzienny kontakt?
– Na pewno piłkarze traktują mnie jak znajomego, a nie jak spikera. Ostatnio przeprowadzałem wywiady z niektórymi dla strony tuwroclaw.com. Fakt, że mnie znają, pozwolił im się bardziej otworzyć, opowiedzieć o prywatnych historiach, które zatailiby przed innym dziennikarzem. Jedyny piłkarz, z którym nie mam dobrych relacji to Jarosław Fojut. Pogratulowałem mu kiedyś dla żartów dwóch pięknych bramek – były to trafienia samobójcze – a on śmiertelnie się na mnie obraził. Powiedział, że nie mam prawa oceniać jego gry. Wyjątkowo dużym szacunkiem darzę Mariusza Pawelca i Piotra Celebana, którzy są od wielu lat przywiązani do barw Śląska. Kibice ich za to doceniają.
– Nie masz wrażenia, że tej więzi z klubem brakuje kibicom? Niecałe pięć lat po wywalczeniu mistrzostwa, na trybunach zasiadała garstka kibiców.
– Najwierniejsi zawsze zostaną. Dla nich nie ma znaczenia, w jakiej formie jest Śląsk, czy jaka jest pogoda. Zdarzały się mecze, kiedy na stadion przychodziło mało osób. Wtedy zawsze powtarzałem, że nie liczy się ilość, tylko jakość. Chociaż nie da się ukryć, że serce rosło, kiedy obecny stadion się zapełniał. Część z nich to byli kibice sukcesu. Ale tak samo jest w każdym innym klubie i w każdej innej dyscyplinie.
– Jak wygląda dzień pracy spikera?
– Na stadionie jestem już trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Spotykam się z delegatem PZPN, organizatorami spotkania. Ustalamy liczbę kibiców gości, ewentualne zagrożenia – różne kwestie są poruszane, ale nie mogę wszystkiego zdradzać. Natomiast pracę kończę wtedy, gdy stadion opuszczą fani przyjezdnych.
– Poza dniem meczowym pojawiasz się w klubie?
– Pojawiam się często, ale to wynika z tego, że prowadzę różne eventy związane ze Śląskiem. To zupełnie co innego niż spikerowanie. Na przykład wyjeżdżamy z piłkarzami do szkół i spotkamy się z najmłodszymi kibicami.
– Od czasu do czasu do twoich zajęć należy też prowadzenie spikerki w meczach reprezentacji Polski.
– W tej roli zadebiutowałem podczas meczu Polska – Słowenia we Wrocławiu. Później spotkał mnie olbrzymi zaszczyt, ponieważ prowadziłem część meczów na mistrzostwach Europy. Mecz z Czechami miał dla nas kluczowe znaczenie. Na mój głos rozpoczynała się transmisja do kilkudziesięciu krajów na całym świecie. To była dopiero odpowiedzialność. Byłem też spikerem na meczu Polska – Portugalia, więc uczestniczyłem w otwarciu Stadionu Narodowego. Piękne wspomnienia, których nikt mi nie zabierze.
– Z pewnych względów wyjątkowy dla Ciebie był też ostatni mecz z Armenią.
– Tak (śmiech). To dlatego, że moja dziewczyna jest Ormianką.
– Założyliście się o coś przed spotkaniem?
– Zakładów nie było, bo ona sama nie wierzyła we własną reprezentację (śmiech). Wkurzyła się tylko, kiedy zobaczyła, że na moim profilu na Facebooku ktoś typował wynik 6:0 dla Polski. Shushan powiedziała, że aż tacy słabi nie są. A ile się skończyło? 6:1 (śmiech). Wiadomo, że Armeńczycy nie mieli szans. Gola strzelili – to się liczyło. Po meczu obyło się więc bez kłótni. Oboje jesteśmy zodiakalnymi koziorożcami, ale świetnie się rozumiemy.
– Ostatnio mogłeś się też przekonać, jak wyglądają święta Bożego Narodzenia w wydaniu ormiańskim. Co cię zaskoczyło najbardziej?
– Miałem w tym roku dwie wigilie. 24 grudnia Shushan świętowała z moją rodziną, a 6 stycznia mieliśmy już ormiańską wigilię. Moja dziewczyna doskonale gotuje, więc naprawdę posmakowały mi tamtejsze przysmaki. To dla mnie duże urozmaicenie, bo nasze kuchnie bardzo się różnią. Potrawy ormiańskie są bardzo kolorowe, wyraziste. Natomiast polski talerz wygląda dość blado pod względem barw.
– Zboczmy z tematów kulinarnych i wróćmy na sam koniec do piłki. Prowadziłeś mecz reprezentacji Polski na mistrzostwach Europy. To oznacza, że kolejny celem są mistrzostwa świata?
– Głównym spikerem reprezentacji jest Piotrek Szefer i to on prawdopodobnie pojedzie z drużyną do Rosji. PZPN daje się natomiast wykazać spikerom miejscowym. Razem z Piotrkiem mecze prowadzą te osoby, które związane są z miejscem rozegrania meczu.
– Praca z reprezentacją to największe marzenie każdego spikera?
– Myślę, że tak. tak jak dla piłkarza powołanie do kadry jest największym wyróżnieniem tak dla klubowego spikera poprowadzić mecz reprezentacji jest ogromnym wyróżnieniem i wyzwaniem. Głos spikera jest słyszany wtedy niemal w każdym domu w Polsce.