Świadomość drużyny – to ona zaważyła o losach Superpucharu. Legioniści myśleli, że goście z Gdyni grzecznie będą czekać na ścięcie na własnej połowie boiska. Przeliczyli się. Myśleli, że skoro udało się doprowadzić do remisu, to dalej wszystko pójdzie z górki i mecz wygra się sam. Przeliczyli się po raz drugi. Arka była dziś drużyną świadomą – w jej poczynaniach widoczny był respekt dla mistrzów Polski z ubiegłego sezonu, ale górowała nad nim wiara we własne możliwości. Takie nastawienie ekipy prowadzonej przez Leszka Ojrzyńskiego pozwoliło na osiągnięcie jednego z największych sukcesów w historii klubu.
Oczywiście arkowcy po raz pierwszy wygrali Superpuchar. Nie przeceniamy rangi tego meczu, doskonale zdajemy sobie sprawę, że można byłoby go nazwać Supersparingiem i taka nazwa również byłaby adekwatna do wydarzenia, które miało miejsce przy ul. Łazienkowskiej. To jednak w żaden sposób nie deprecjonuje sukcesu Arki. Poza tym w oczach ponad 27 tysięcy osób (kibiców), wczorajszy mecz był czymś więcej niż tylko przedsezonowym sprawdzianem. Na trybunach nie było zmiłuj, żadnej piknikowej atmosfery, tylko doping od początku do końca. A radość kibiców Arki? Część wpadła w szał, część w uściski sąsiadów, a niektórzy odwrócili się do kibiców gospodarzy i dopiero wtedy zaczęli śpiewać gromkie „puchar jest nasz”. „Nasz” – to oczywiście najważniejsze słowo. Fani Arki doskonale wiedzieli, że ich drużyna jest przy Łazienkowskiej lekceważona. Nie mogli nie skorzystać z okazji, by spojrzeć na utytułowanych rywali z góry.
Doskonałą robotę przed tym meczem wykonał trener Leszek Ojrzyński. Wmówił swoim piłkarzom, że nie mają prawa czuć się od Legii gorsi. Aż przypomniał się Leo Beenhakker i jego praca w reprezentacji Polski. Sprawił, że „Biało-czerwoni” uwierzyli w siebie, a często stanowi to więcej niż połowę sukcesu. Od początku Arka grała odważnie, często przebywała na połowie przeciwnika, starała się przerywać akcje już w zalążku. Nie cofnęła się nawet po zdobyciu gola, nastąpiło to dopiero po bramce Moulina. Bała się, że Legia się obudzi i wyprowadzi zaraz kolejny cios. Było jednak tak, jak napisaliśmy we wstępie – podopieczni Jacka Magiery liczyli na to, że piłka wpadnie do siatki sama. W drugiej połowie Arka murowała? Czasami. Ale też Legia potrafiła cofnąć się całą jedenastką (!) we własne pole karne, kiedy na kilka minut przed końcem meczu Arka wykonywała rzut rożny.
W trakcie rzutów karnych nasunęło się kolejne skojarzenie z reprezentacją Polski. Naprawdę bardzo byśmy chcieli, żeby Arkadiusz Malarz nagle dorównał umiejętnościami Łukaszowi Fabiańskiemu. Oznaczałoby to, że w polskiej lidze oglądalibyśmy parady klasy światowej. Niestety golkiper Legii powtórzył wyczyn z serii „jedenastek” podczas Euro 2016. Podobnie jak Fabiański, za każdym razem rzucał się w niewłaściwy róg bramki. Dwukrotnie skuteczny w swoich interwencjach był za to Pavels Steinbors, który od początku spotkania należał do wyróżniających się zawodników. Dobrze radził sobie na linii, jego gra nogami również mogła się podobać. Oby tak dalej, a o miejsce w podstawowym składzie martwić się nie powinien.
Czyja gra mogła się jeszcze podobać? W 67. minucie na murawie pojawiło się dwóch zawodników z dziewiątkami na plecach. W Arce numer ten należy do Rubena Jurado, który wraca po dwóch latach przerwy na polskie boiska. W tak krótkim czasie 31-letni Hiszpan zdążył uspokoić kibiców i wysłać komunikat, że nie zapomniał, jak się gra w piłkę. Z numerem dziewiątym w barwach Legii zaprezentował się natomiast Vamara Sanogo, dobrze zbudowany Francuz z przeszłością w Nice 1. lidze. Widać po nim od razu, że uwielbia przepychanki o piłkę i grę bark w bark. Mało było w tym wszystkim futbolu, ale tacy zawodnicy również są potrzebni. Kiedy trzeba będzie odsunąć grę od własnego pola karnego, przetrzymać piłkę na połowie przeciwnika, Sanogo będzie jak znalazł.
– Nie ma się co oszukiwać, jedziemy do mistrza Polski, ale pokusimy się kolejny raz o niespodziankę. Warszawa nam służy, Warszawa da się lubić, jak śpiewają kibice, i oby było tak w tym przypadku – powiedział na przedmeczowej konferencji kapitan Arki, Krzysztof Sobieraj. Oj, nie tylko Warszawa da się lubić. Dużo oddamy, żeby taką Arkę – odważną, nieustępliwą i z pomysłem na grę – oglądać częściej.