„Biało-czerwoni” dostali zaproszenie na ucztę, ale dotarł na nią tylko bramkarz

Twarde lądowanie. Te dwa słowa chyba najlepiej oddają to, co dzisiaj wieczorem przeżyli polscy piłkarze plażowi. Nasi reprezentanci wrócili na mistrzostwa świata po 11-letniej nieobecności i na tym dobre wiadomości się kończą. Los okazał się wyjątkowo okrutny – na dzień dobry skojarzył nas z Japończykami, czyli teoretycznie najsłabszymi rywalami w grupie. Niestety nawet oni udzielili nam tak surowej lekcji, że po kilku minutach zorientowaliśmy się, iż tak długa rozłąka z najważniejszą piłkarską imprezą nie mogła być przypadkiem.

Sam awans Polaków na mundial jest już ogromnym osiągnięciem. Dopiero po raz drugi w historii udała nam się sztuka. Nie ma w tym ani szczypty przypadku, ponieważ w pokonanym polu zostawiliśmy m.in. Rosjan, dwukrotnych mistrzów świata. Apetyty rosły w miarę jedzenia, ale nasi piłkarze nie nadążyli za wzrastającymi oczekiwaniami. Zostali stłamszeni przez Japończyków, którzy traktowali biało-czerwone koszulki jak pachołki. Zresztą wynik nie pozostawia żadnych wątpliwości. 9:4! A smutna prawda jest taka, że tylko dobrej postawie Macieja Marcinika zawdzięczamy, że rywale nie odnieśli bardziej okazałego zwycięstwa.

Jeśli ktoś nie ma w zwyczaju śledzenia meczów od momentu przedstawienia składów lub wybrzmiewania hymnów, to istnieje duża szansa, że kiedy włączył telewizor było już 0:2. Jak to często w beach soccerze bywa, obie bramki były niezwykle efektowne. Takasuke Goto wyglądał na gościa, który tuż przed pierwszym gwizdkiem zamontował sobie sprężyny w nogach, a następnie nie wahał się z nich skorzystać. Dwukrotnie w fenomenalny sposób złożył się do przewrotki, widowiskowo rozpoczynając strzelaninę. Ostatecznie na listę strzelców wpisał się pięciokrotnie. Okazji bramkowych miał jeszcze więcej, ale Marciniak robił wszystko, aby wyścig po koronę króla strzelców nie został rozstrzygnięty już po pierwszej kolejce fazy grupowej. W pierwszej tercji Polacy nie stwarzali żadnego zagrożenia i nikogo nie mogło dziwić, że zakończyli ją bez strzelonej bramki. Golkiper Japończyków mógł rozłożyć sobie ręcznik, poopalać się, przeczytać kilka gazet, a nawet gdyby uciął sobie drzemkę, to nic złego by się nie wydarzyło.

Chcielibyśmy napisać, że im dalej w las, tym było lepiej, ale nie lubimy mijać się z prawdą. Karim Madani postanowił sprawdzić wytrzymałość kości piszczelowej jednego z rywali. Kość okazała się na tyle wytrzymała, że poszkodowany szybko otrzepał się z piasku i wykorzystał rzut karny. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że może i krajobraz wokół stadionu wyglądał na bajkowy, ale szczęśliwego dla nas zakończenia w scenariuszu nie uwzględniono.

Warto odnotować, że w drugiej tercji Polacy dwukrotnie znaleźli drogę do bramki strzeżonej przez Shingo Terukinę. Dopiero wówczas odkryliśmy, że bramkarz rywali… nie założył rękawic. Na listę strzelców wpisali się Jakub Jesionowski i Bogusław Saganowski. Drugi z wymienionych trafił jeszcze w trzeciej tercji. Martwi przede wszystkim fakt, że wszystkie bramki zdobyliśmy ze stałych fragmentów gry. Z akcji nie stwarzaliśmy praktycznie żadnego zagrożenia. Nawet Japończykom zrobiło się z tego powodu nieco smutno, więc na kilkadziesiąt sekund przed końcem wpakowali samobója. Niestety wcześniej nie byli tak łaskawi i wyrobili sobie na tyle dużą przewagę, że w trzeciej tercji ograniczyli się tylko do trzymania ręki na pulsie.

Miejmy nadzieję, że było to tylko złe miłego początki i że najgorsze mamy już za sobą. Głęboko w to wierzymy, ale kiedy zajrzymy w kalendarz, nasz optymizm zaczyna się kurczyć. Kolejnymi grupowymi rywalami Polaków będą Brazylijczycy, faworyci do zwycięstwa w całych rozgrywkach. A co jeśli zawodnikom z Ameryki Południowej powinie się noga? Wtedy do walki o złote medale włączą się zapewne reprezentanci Tahiti. Niestety to również są nasi rywale grupowi… Dodajmy tylko, że z grupy wyjdą dwa najlepsze zespoły.

 

Komentarze

komentarzy