„Co by było, gdyby…” – trzy lata, odkąd Zieliński prawie został zawodnikiem Liverpoolu

Piotr Zieliński. Czy się go lubi czy nie, to bez wątpienia jeden z najlepszych pomocników, jakich w ostatnich latach (a może i dekadach) „wyprodukowała” polska ziemia. Świetna technika, której zazdrościć mu może niejeden Brazylijczyk, szybkość, zwinność, przegląd pola, mocny strzał, obunożność… Jeszcze dekadę temu mogliśmy jedynie pomarzyć o takim graczu. Zieliński od pięciu lat regularnie występuje w Serie A, a od 2016 roku reprezentuje barwy SSC Napoli, jednego z czołowych klubów na Półwyspie Apenińskim. Mało brakowało, by kariera Piotrka ułożyła się zupełnie inaczej.

Słyszysz „Liverpool”, myślisz… no właśnie. Jeszcze nie tak dawno klub z miasta Beatlesów kojarzył się z nieustannym przegrywaniem, nieudolną walką o mistrzowski tytuł, bezskutecznymi próbami nawiązania do świetnych lat w okolicach 2005-2009 roku. Drużyna pozyskiwała przeciętniaków i kolejne niewypały, a kiedy trafił się ktoś lepszy, po chwili chciał odejść. W końcu dlaczego miał „kisić się” w klubie, który oferował jedynie przebłyski, ale absolutnie nie pozwalał marzyć o walce o najwyższe cele? Pamiętamy, jak niewiele zabrakło, by w 2013 roku Luis Suarez zostawił „The Reds” na rzecz… Arsenalu. To mówi samo za siebie. Nawet wtedy, gdy zespół Rodgersa z Coutinho, Sturridge’em, Suarezem, Sterlingiem i Gerrardem minimalnie przegrał walkę o mistrzostwo, mało kto myślał: „Tak, ten Liverpool będzie jeszcze większy, nigdzie się nie ruszam”. Najlepszy dowód? Wspomniany Luis Suarez, który kiedy dowiedział się o ofercie Barcelony, decyzję podjął zapewne w ułamku sekundy.

Teraz jest inaczej. Czy gdybyśmy zapytali Salaha, czy chce dołączyć do „Dumy Katalonii”, odpowiedziałby twierdząco? Czy zrobiłby to Milner, Alexander-Arnold, Mane czy Van Dijk? Być może, jednak tu także musielibyśmy nieco pogdybać. Jeszcze niedawno takiego dylematu by nie było – różnica poziomu i mentalności między tymi ekipami była po prostu kosmiczna. Na sukces Liverpoolu złożyło się wiele czynników. Są to m.in. transfery, z których pewnie 90% śmiało możemy nazwać idealnie trafionymi, ale przede wszystkim jeden człowiek, którego już teraz można po cichu zacząć nazywać żywą legendą klubu – Juergen Klopp. Niecałe dwa miesiące temu w klubie z Anfield obchodzono czwartą rocznicę zatrudnienia Niemca jako menedżera. Nie będzie przesadą jeśli powiemy, że z tej okazji zarząd klubu mógłby zorganizować największą mszę dziękczynną, pójść na kolanach do Częstochowy (czy tam angielskiego odpowiednika) lub zrobić coś równie doniosłego. Przekonanie Kloppa do podjęcia pracy na Anfield było po prostu strzałem w dziesiątkę. Nie można było wybrać lepiej.

52-latek stworzył potwora, którego obawiają się wszyscy. Nawet nie mówimy tego przez pryzmat Ligi Mistrzów, którą udało się wygrać. Bez niej wiele osób pewnie wciąż twierdziłoby, że „co z tego, że ładnie grają, skoro nic nie wygrywają”, ale jest to płytkie myślenie. Sympatycznemu Niemcowi udało się stworzyć zespół zjednoczony, charyzmatyczny, ambitny, mający tożsamość, zmierzający w jasno określonym kierunku. Stworzył drużynę, w której każdy czuje się dumny, że jest jej częścią. Z nieporadnego kopciuszka popełniającego błąd za błędem nie zostało już praktycznie nic. Liverpool w końcu ma mentalność zwycięzców i prawdziwy charakter. Być może brzmi to banalnie, pospolicie i oklepanie, jednak obecnie mało który zespół może pochwalić się czymś takim. Pomyśleć, że częścią właśnie takiego klubu mógł być Piotr Zieliński…

„Co by było, gdyby…”

Kiedy słyszymy o tym teraz, może wydawać się to niemałą abstrakcją. Jednak przed letnim okienkiem transferowym w 2016 roku wszystkie znaki na niebie i ziemi naprawdę wskazywały na to, że polski pomocnik stanie się jednym z pierwszych nabytków Kloppa w Liverpoolu. W połowie maja, tuż przed EURO 2016, myśleliśmy, że oficjalne ogłoszenie transferu jest kwestią kilku dni, a może nawet godzin. O tym, jak bardzo blisko było przenosin na Anfield, może świadczyć występ Piotrka w popularnym (przynajmniej kiedyś) programie „Turbokozak”, właśnie w tamtym gorącym okresie. Zieliński bez skrępowania przyjął w prezencie koszulkę Liverpoolu, która już niedługo miała stać się jego oficjalną.

– Musiałaby się wydarzyć katastrofa, żeby Piotr Zieliński nie trafił do Liverpoolu – mówił wówczas Tomasz Włodarczyk. Do transferu, którego wartość szacowano na niespełna 15 milionów euro, ostatecznie nie doszło. Dlaczego? Giampaolo Pozzo, właściciel Udinese, którego zawodnikiem był Polak, nagle znacznie podniósł swoje oczekiwania finansowe. Poza tym do gry włączyło się właśnie Napoli, a że pan Pozzo i De Laurentiis (właściciel „Azzurrich”) żyli ze sobą w bardzo dobrych relacjach, stało się jasne, komu Udinese chętniej odstąpi utalentowanego pomocnika. Ostatecznie Zieliński zmienił pracodawcę za ok. 16 milionów euro, dodatkowo Napoli oddało Zunigę na roczne wypożyczenie do Watfordu, którego właścicielem jest Pozzo. Marzenie o grze na Anfield prysło.

Brakujący element

Po ponad trzech latach gry „Ziela” na Stadio San Paolo, chyba możemy mówić o pewnym niedosycie. Co prawda 25-latek jest jedną z najważniejszych postaci w drużynie, a w zachwytach nad nim pieją coraz to nowe osobistości świata piłki, jednak wciąż brakuje „tego czegoś”. Czego? Lecąc klasykiem – „żeby obudził się kiedyś rano i coś przestawiło mu się w głowie”. Piotr Zieliński jest piłkarzem wybitnym, jednak tylko od stóp do szyi. Powyżej jest po prostu bardzo solidnym graczem, który nie do końca wierzy w to, że może być jeszcze lepszy i wspiąć się na światowy szczyt. Sarri mówił o nim, że to będzie nowy De Bruyne. Hamsik, że to jeden z najlepszych piłkarzy, z jakimi trenował. Ancelotti, że jest kluczem do gry całego zespołu. A to jedynie pierwsze z brzegu przykłady. Jedna osoba może się mylić, ale dziesięć – raczej nie.

Zielińskiemu najbardziej brakuje po prostu pewności siebie. Poczucia, że ktoś widzi w nim dziesięć razy więcej, niż on sam. Słyszenia codziennie, że jest świetny i będzie jeszcze lepszy. Brakuje mu Juergena Kloppa. W świecie futbolu nie ma wielu trenerów, którzy potrafią rozwijać i budować piłkarzy tak fenomenalnie, jak robi to Niemiec. Umówmy się – prawdopodobnie nie byłoby dzisiejszego Roberta Lewandowskiego, gdyby nie cztery sezony, które spędził w Borussi trenowanej przez Kloppa. Wielu zawodników pracę z nim może uznać za największe szczęście, jakie spotkało ich w trakcie piłkarskich karier. Po trzech latach od dołączenia polskiego pomocnika do Napoli możemy powiedzieć, że Zieliński się rozwinął. Są to jednak niewielkie kroczki, które można było postawić dużo wcześniej i wciąż przeć naprzód. Niestety obecnie pozostaje nam jedynie gdybanie, ale wyobraźmy sobie co by było, gdyby te trzy lata Zieliński spędził pod skrzydłami Kloppa. Być może dziś nie jechałby na Anfield jako „wieczny talent” z drużyną przechodzącą przez spore turbulencje, a podejmowałby neapolitańczyków jako gospodarz, świeżo upieczony triumfator Ligi Mistrzów i jeden z najlepszych pomocników w Europie, a może i na świecie…