Z wtorkowego meczu ćwierćfinałowego Ligi Mistrzów, gdzie zmierzyli się ze sobą mistrzowie dwóch najlepszych obecnie lig na świecie, oprócz przygniatającej przewagi w operowaniu piłką Bayernu Monachium czy mieszanki niezwykłego zaangażowania, koncentracji, ambicji z wolą walki Manchesteru United rzuciło mi się w oczy coś jeszcze. Niezłą atmosferę zrobili kibice gospodarzy, chociaż rzecz jasna tego wtorkowego wieczoru nie było mnie na Old Trafford. Tym większe uznanie dla fanów zasiadających na trybunach stadionu „Czerwonych Diabłów” – dość dobrze słychać ich było nawet za pośrednictwem telewizyjnego szkiełka, w oddalonej o 1500 km Polsce.
Jasne, że nie ma sensu porównywać decybeli na Old Trafford z tymi uzyskiwanymi chociażby na polskich stadionach. Rację ma ten, który powie, że przy niekorzystnym wyniku byłoby cicho jak makiem zasiał, a przy przewidywanej z każdej strony klęsce zadanej przez monachijską maszynę, kilka minut przed końcem wypełnione do ostatniego brzegu miejsca stadionu w czerwonej części Manchesteru świeciłyby pustkami. Chodzi jednak o to, że jeszcze niedawno kibice zgromadzeni w Teatrze Marzeń zachowywaliby się jak… w teatrze.
Piłka nożna uczy pokory – jest wiele piłkarskich porzekadeł, ale to zaliczam do jednego z najlepszych. Gdyby Bayern odwiedził Manchester zaledwie kilkanaście miesięcy temu, kibice z Old Trafford traktowaliby porażkę jak koniec świata. Teraz cieszą się z remisu. Dwie klęski (bo jak inaczej nazwać wynik 0:3?) w jednym sezonie z odwiecznymi rywalami, Liverpoolem i Manchesterem City, może nie spowodowałyby wyrzucenia długowiecznego sir Alexa Fergusona, ale jego prawie święty wizerunek w oczach kibiców „Czerwonych Diabłów” zostałby mocno naruszony. Teraz na upokorzenia ze strony największych wrogów czy haniebne – jak na wielkość klubu i jego ambicję – siódme miejsce i duże prawdopodobieństwo braku europejskich pucharów w przyszłym sezonie kibice mistrza Anglii co prawda zareagowali samolotem z napisem „The Wrong One – Moyes Out”, ale w tym samym meczu szkocki menedżer zebrał dość głośne brawa od kibiców zasiadających w Teatrze Marzeń.
To wcale nie oznacza, że ambicję klubu czy jego fanów spadły, albo że po kilku słabszych miesiącach zaczęto w Manchesterze traktować się jako średniaka, dla którego każdy gol strzelony z silną europejską marką jest ogromnym sukcesem. Kibice dziewiętnastokrotnego mistrza Anglii po prostu jeszcze do niedawna byli rozpieszczeni sukcesami i kolejnymi trofeami niczym bachor, któremu rodzice spełniają każdą – nawet najmniejszą – zachciankę. W przeciwieństwie do rozpuszczonego dzieciaka po wyrzuceniu taty z pracy, co skutkowało brakiem pieniędzy w domu i niespełnianiem zachcianek, kibice Manchesteru United nadal są z drużyną i trenerem, któremu bliżej do najbardziej wyśmiewanych szkoleniowców, niż do ścisłej trenerskiej czołówki.
Dlaczego? Bo futbol uczy pokory. Lekcja, jaką w ostatnim czasie dostali fani z Manchesteru spowodowała, że w meczu z Bayernem zamiast cichego i rozleniwionego Teatru Marzeń mogliśmy usłyszeć głośny i szalony (jak na angielskie standardy) koncert rockowy. Nie przeszkodziło nawet to, że metalowcy w czerwonych strojach tylko supportowali przez większość czasu spokojnie wymieniającą podania orkiestrę symfoniczną pod batutą Pepa Guardioli.
Dlaczego o tym piszę? W sobotnim meczu Realu Madryt z Ralo Vallecano część Santiago Bernabeu wygwizdała bez żadnego zawahania Cristiano Ronaldo. Tego samego Ronaldo, który jeszcze niedawno zgarnął Złotą Piłkę, a dla klubu ze stolicy Hiszpanii strzela nieprzyzwoicie często. Na koncie częściej pokonywał bramkarza rywali, wprawiając tym samym fanów „Królewskich” w ekstazę radości, niż wybiegał na boisko. 246 bramek w 238 występach w białej koszulce klubu ze stolicy Hiszpanii. Robi wrażenie? Widocznie nie na kibicach zgromadzonych na madryckim 85-tysięczniku.
Nieprawdopodobne – zostać poczęstowanym porcją gwizdów w wygranym 5:0 meczu, w którym na dodatek otwierasz wynik spotkania. Rafał Lebiedziński wyjaśnia to dwoma słowami: Prawo Bernabeu, o którym w przeszłości mogli przekonać się Di Stefano, Hugo Sanchez, Raul czy Zidane. Ja zastąpię to jednym słowem: głupota. Albo – jak kto woli – rozpieszczenie.
Myślę, że wszystkim kibicom wielkich klubów przydałby się duży dołek, podobny do tego, w jakim znaleźli się w Manchesterze United. Dużych rozmiarów porażka z odwiecznym rywalem to za mało, więc może kilka lat bez europejskich pucharów albo, bardziej drastycznie, spadek z ligi? To nie dość, że oddzieliłoby ziarna od plew (prawdziwych kibiców od chorągiewek), to sprowadziłoby niektórych na ziemię. Nauczyłoby pokory, ukształtowało charakter. Nie sztuką jest bowiem przywdziewać koszulkę swojego klubu, zakładać szalik albo (wersja gimnazjalna) spamować znajomym tablicę na fejsie wynikami, kiedy wszystko idzie dobrze. Są pieniądze, wypełniony po brzegi nowoczesny stadion, najlepsi zawodnicy na świecie w koszulkach ukochanego klubu…
Po pewnym czasie większość doceniłaby to, co miała jeszcze nie tak dawno. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto Cię stracił, jak pisał Adam Mickiewicz. Uczucie gniewu i frustracji zastąpiłoby w końcu zadowolenie – przede wszystkim z powrotu do czasów, w których każdy gol sprawiał tyle radości, co na początku przygody z kibicowaniem. Zwykły gol z ligowym średniakiem byłby jak strzał w okienko w ostatniej minucie finału mistrzostw świata, a nie jak kolejna akcja do zobaczenia, odnotowania i zapomnienia. Każde kolejne spotkanie – meczem o życie.
O tym, że kibicowanie drużynie w dołku wiąże się z dużo większymi emocjami i adrenaliną, niż odfajkowywanie kolejnych zwycięstw nikogo przekonywać nie muszę. Kiedy jednak już powrócisz na szczyt, to satysfakcja będzie dużo, dużo większa. Któż z nas nie chciał – choćby na moment – być jednym z kilkudziesięciu tysięcy fanatyków Żółtej Ściany w doliczonym czasie gry meczu Borussi Dortmund z Malagą albo podczas pogromu dużo bogatszego Realu Madryt? Mieć na sobie żółto-czarny szalik klubu, który jeszcze nie tak dawno plątał się na dole tabeli i stąpał do cienkiej linie między bankructwem, upadkiem i powolnym konaniem, a teraz awansował do finału Champions League? Chyba każdy. Tak samo jak każdy chciałby przejść grę komputerową od początku, a nie zaczynać od ostatniej misji. Start od pierwszego levelu przydałby się szczególnie tym, którym od dobrobytu przestawiło się w kibicowskich głowach.
/Bartek Stańdo/