Czwartek z kontry: najlepsze ćwierćfinały LM od lat, Moyes górą!

 Mówi się, że ćwierćfinały są najlepszym dla kibiców, najatrakcyjniejszym, najciekawszym i najbardziej emocjonującym momentem każdego wielkiego turnieju. Czy to mistrzostwa świata, Europy czy Liga Mistrzów – 1/4 finału jest motorem napędowym każdych wielkich rozgrywek. Nie inaczej będzie w tym sezonie Champions League i chyba każdy z pełną odpowiedzialnością może potwierdzić moje słowa jeszcze zanim te ćwierćfinały w ogóle zostaną wylosowane.

Piątkowe losowanie – owszem, będzie miało spore znaczenie dla drużyn nadal pozostających w grze o trofeum z wielkimi uszami, ale dla przeciętnego kibica? Niekoniecznie. Bo wielkiego piłkarskiego święta, jakie nas niedługo czeka, nie popsuje żadne losowanie. Niezależnie od tego, jakie kulki wybierze swoimi tak zręcznymi, jak i doświadczonymi i losowaniu Łysy z UEFA Gianni Infantino – każdy mecz będzie wielkim hitem, szlagierem nawet na miarę finału.

Atletico, Real, Barcelona, Bayern, Borussia, PSG, Chelsea, Manchester United. To bez znaczenia, w jakie pary połączysz te drużyny, bo i tak będzie ciekawie. Rzadko się zdarza, by w turnieju tak nieprzewidywalnego sportu, jakim bez wątpienia jest piłka nożna, nie było ani jednego kopciuszka. Wszyscy, którzy obstawiali przed startem tej edycji Ligi Mistrzów czarnego konia rozgrywek – pomylili się. W 1/4 finału Champions League żadna z drużyn nie znalazła się przez przypadek. To będą najciekawsze ćwierćfinały od założenia Ligi Mistrzów, czyli od sezonu 1992/1993.

***

Przy zdaniu: „żadna z drużyn nie znalazła się w ćwierćfinale przez przypadek”, pewnie nie jednemu się wyrwało: „Manchester United!”. Przypadek? Powiedzcie to piłkarzom z Pireusu, którzy nie zdołali utrzymać dwubramkowej zaliczki z Grecji, chociaż ambicji, zaangażowania i tworzenia składnych akcji zakończonych groźnymi strzałami odmówić im nie można. Wszystkie jednak kończyły się na fenomenalnym Davidzie de Gei, w którym to motywacji powinien szukać David Moyes.

Podobnie jak Hiszpan, w pierwszym sezonie jest głównie krytykowany, chociaż pewnie to słowo nawet w 1% nie oddaje tego, co kibice i opinia publiczna robi ze szkockim menedżerem. Trenera bronią wyniki, a te osiągane przez następce sir Alexa Fergusona powodowały, że Szkota nie broniło kompletnie nic. Obrzucanie bezbronnego Moyesa błotem było tak proste, jak zabranie dziecku lizaka. Wczoraj na Old Trafford to on był jednak największym wygranym.

Menedżer „Czerwonych Diabłów” nie tylko odetchnie, tona kamieni spadnie mu z serca i  nie zostanie zjedzony/zwolniony/wywieziony na taczce , ale śmiało może podnieść głowę i pewnym krokiem kroczyć przez ulice czerwonej części Manchesteru (chociaż i w tej niebieskiej niejeden z uśmiechem na ustach po prostu by mu podziękował…). Wygrał przede wszystkim decyzją o wystawieniu Giggsa, wydawałoby się – idiotycznym. Nie po raz pierwszy poronione pomysły okazują się majstersztykami. Grający asystent trenera zagrał świetne zawody i dał pretekst tym, którzy Moyesa chwalą za to, że w tak ważnym spotkaniu obrał dobrą taktykę i odpowiednie personalia. Postawił bowiem na zawodników doświadczonych i walecznych (Antonio Valencia!). Pewnie w tym samym tekście żądałbym zwolnienia szkockiego szkoleniowca, gdyby z piekła „Czerwonych Diabłów” nie wyciągnął Robin van Persie, ale… To jest piłka nożna. „Jednego dnia jesteś bohaterem, drugiego wszyscy traktują cię jak kawałek g…”, jak to mówił Leo Beenhakker. Inne powiedzenie dotyczące trenerów mówi o tym, że jesteś dobry jak twój ostatni mecz. Według tej maksymy Moyes jest dzisiaj na absolutnym szczycie.

***

Pewnie niewielu pamięta pierwszy „Czwartek z kontry”, w którym wyjaśniałem, dlaczego akurat czwartek. Dla nowych czytelników małe przypomnienie – bo to idealny dzień, żeby na chwilę odpocząć od meczów. Tuż po Lidze Mistrzów, chwilę przed startem kolejnej kolejki Ekstraklasy i uzbrojonego w piłkarskie spektakle po zęby weekendu. Liga Europy? Pisałem wtedy, że dla mnie w przyznawaniu tego trofeum jest tyle samo logiki, ile w nagradzaniu np. szóstego miejsca w Ekstraklasie. Niby fajnie, niby dali puchar, mamy medale, tak naprawdę się cieszymy, ale… z czego? Nawet fajna oprawa, większość meczów w TV, sztuczne podnoszenie prestiżu spotkań i hymn nie zmienią tego, że to rywalizacja o 33. miejsce w Europie.

Nie oglądałem żadnego spotkania w tej edycji, w tamtej chyba tylko finał. Tydzień temu byłem bliski przełamania – mecze Porto z Napoli, Tottenhamu z Benfiką i Juve z Fiorentiną nie mogły jednak wzbudzić zainteresowania. Tak jak szybko ono jednak przyszło, tak szybko poszło. Głównie z nudów, ale jednak odpadlam Porto-Napoli, a tam… na trybunach stu kibiców na krzyż. Całe Estadio do Dragao, które żyje niesamowicie nawet w Lidze Zon Sagres, w meczu z Napoli świeci pustkami bardziej, niż fryzura wspomnianego już Łysego z UEFA. Dlaczego więc mam się jarać tymi rozgrywkami, skoro nie jarają one nawet samych zainteresowanych? Więcej nabrać się nie dam. 

***

Czas wrócić na ziemię, czytaj: do polskiego piekiełka. W niedzielę rozgrywany był wielki hit i od kilku dobrych lat największy klasyk polskiej ekstraklasy, czyli starcie mistrza Polski z klubem, który na fotelu mistrzowskim w ostatnich latach siedział bardzo często, ale ostatnio ciężko znaleźć mu drogę do tronu. Legia – Wisła, czyli pojedynek drużyny pierwszej z trzecią, wyczekiwany bardzo długo i zapowiadany jako ten, który może odmienić oblicze walki o prymat w Ekstraklasie w tym sezonie, krótko mówiąc nie zawiódł. Cztery gole, wisienka na torcie w postaci przepięknego strzału Semira Stilicia z rzutu wolnego, skuteczne odrabianie dwubramkowej straty grając w osłabieniu… W tym meczu było prawie wszystko. Zabrakło tych, bez których nie tylko ten sport nie ma sensu. Kibiców.

Franciszek Smuda ma rację mówiąc, że okoliczności tego hitu to jedno wielkie nieporozumienie. Zwykle było odwrotnie – Canal+ robiła niesamowitą otoczkę, w prasie wrzało od kilku dni, kibice na trybunach nie szczędzili gardeł ani zdrowia, a na koniec cały trud niweczyli piłkarzokopacze, fundując wszystkim wątpliwej jakości „widowisko”. Teraz zawodnicy obu klubów stanęli na wysokości zadania, zaś przysłowiowej dupy dali organizatorzy i telewizja.

Bez kibiców, przy przeszywającej ciszy przerywanej okrzykami „kur…!”, „plecy”, „kur…”, „podaj”, „kur…” i „wróć” i o godzinie 13 (!) – miał być hit, a ludzie odpowiedzialni za organizacje tego spotkania potraktowali to jak sparing. Gra pierwsza drużyna z trzecią, tuż przed końcem sezonu, a oni serwują… No właśnie, co? Towarzyski mecz o mistrzostwo Polski? W pełnej absurdów polskiej lidze to nawet paradoksalnie trzyma się kupy.

Jeśli jednak mamy przekonywać nowych kibiców do tego, że ekstraklasa to nie jest jedno wielkie zbiorowisko łamag i kopaczy, a od meczów w najwyższej klasie rozgrywkowej nad Wisłą ciekawsze nie są nawet skoki narciarskie i że jest na czym zawiesić oko, to… robimy to źle. To spotkanie powinno być największą reklamą naszej ligi, papierkiem lakmusowym i jednocześnie zachętą dla nieprzekonanych. Takie wydarzenia, jak mecze Legii z Wisłą zmieniają postrzeganie całej ligi. Szkoda zmarnowanej szansy. Niedosyt jest tym większy, że nawet piłkarze nie zmarnowali takiego święta.

/Bartek Stańdo/